Dom publiczny

 Zabijmy ich wszystkich!


Vanshid Vanhalen przekroczył bramę Przystani Powrotu. Według legend, żelazna brama spada na głowę tym, co nie mają dobrych zamiarów. A jednak, nie spadła na niego. Kolejny mit obalony.

Dawno tu nie był. Co najmniej siedem lat. A mimo to, miał wrażenie, że nic tu się nie zmieniło. Konia zostawił przed bramą, w stajniach. Dobrze zapłacił, więc mógł zostawić tam też większość swojego ekwipunku. Nie chciał z tym wszystkim chodzić ze sobą. Wziął tylko jeden miecz, by mieć czym się bronić i nie wzbudzać zbyt dużych podejrzeń.

Już od samego wejścia do miasta jakiś dzieciak się na niego gapił. Ale jak. Gdyby mógł to by jeszcze palcem na niego pokazywał, ale nie miał komu. 


Przystań Powrotu jest ogromnym miastem, największym w całym Rivdehil. Od zachodu dotyka się z Wielką Wodą, od południa z wysokimi skałami z wybrzeża, a cała granicą wschodnia i północna są chronione przez tak wysoki mur, że gdyby smoki istniały, miałyby problem aby nad nimi przefrunąć. 

Najbliżej murów mieściła się dzielnica szlachecka. Tam nawet nie zamierzał się zapuszczać, nigdy. Nie interesowało go kompletnie to, co tam jest. Szlachice? Wielkie wille? Sklepy, w których jednego dnia można zostawić wszystkie swoje oszczędności? To nie miejsce dla niego.

Środkowa dzielnica uchodziła za najbardziej normalną. Jest w niej wielka katedra gdzie są ołtarze aż dziesięciu Bogów, ale Van nigdy nie pamiętał nawet jakich. Jest też ogromna akademia, prawie tak wielka jak sama katedra, która stoi tuż za nią. Nie brakuje też sklepów, banków, koszar, domów mieszkalnych dla klasy średniej i szkół dla dzieci. Można powiedzieć, że jest tam wszystko, czego człowiek potrzebuje do życia. 

Van pamięta te dzielnice i ma parę dobrych wspomnień stamtąd, ale to nie cel jego wizyty.

Najbliżej brzegu są porty i dzielnica biednych. Śmierdzi tam rybami, alkoholem i starymi ludźmi. Nie brakuje też szczyn na ulicy. 

Na samą myśl o tym, że musi tam iść, robiło mu się niedobrze. Pamiętał jednak, że gdzieś tam mieszkał jego brat. 

Ta dzielnica nie zmieniła się wcale. Jest tak samo obrzydliwa jak ją zapamiętał. Smród przyprawiał o zawroty głowy. Krzyki sprzedawców ryb nie miały końca. Gdzieś zapijaczony mężczyzna rzygał do beczki, a kto inny sikał do morza.

No i są też kurwy. Kobiety, mężczyźni, co tylko dusza zapragnie. Przy okazji pewnie jakieś choróbsko, ale kto by tu na to patrzył? Ludzie albo umrą tu z głodu, albo od choroby, albo się zapiją na śmierć. 

Ale za to jakie ładne widoki. Morze, statki rybackie, statki pasażerskie, galeony, a nawet okręty floty cesarskiej. Biedni to mają widoki. A nie tylko złoto im w głowach.


- A może rybkę? - sprzedawca go zaczepił.

- Zostaw mnie - burknął, przekonany, że już chcą mu sprzedawać te ich śmierdzące ryby. Gdy jednak spojrzał w jego stronę, zrozumiał, że nie o jedzenie chodzi.

Sprzedawca pamiątek. W biednej dzielnicy. A pamiątki to kawałki blachy, które wyglądały jak ryby. Za to oczy jakie mają ładne. Zrobione z kolorowych kamyków z plaży.

- Właściwie, czemu nie? Narzeczona lubi takie badziewia - Van wyznał po chwili. 

Za jedną blaszaną rybę wielkości kciuka zapłacił jedną złotą monetę. Czyli jednego czelta. Mógłby za to kupić całe pudło tych ryb. Nie dlatego, że mężczyzna go oszukał - zwyczajnie lubił płacić więcej, by pomagać sprzedawcom.

On tego nie odczuje, a mężczyzna będzie mógł kupić więcej jedzenia dla rodziny.


Później wyśle list do Luny. Wyśle jej te pamiątkę. Żałuję tylko, że nie będzie mogła mu odpisać. On nie będzie czekał w miejscu na jej odpowiedź. Nie może marnować czasu.


- Brudas, brudas!

Dzieci nigdy się nie zmienią. A jest czystszy od nich. Ile by dał, by móc zedrzeć z siebie wszystkie piegi.


Zabijmy je.


Znalazł dom bez problemu. Cały czas na nim wisiała krzywa siódemka. Tyle co w końcu skrzynka na listy wyglądała jak skrzynka, a nie kosz na odpadki.

Nie widzieli się tam długo, a mimo to nie czuł ani strachu, ani nerwów. Zwyczajnie podszedł do drzwi i zapukał. cofnął się, gdyż te drzwi otwierały się na zewnątrz.

Zdziwiło się niezmiernie, gdy drzwi mu otworzyła chuda kobieta o zapadniętych policzkach. Na ręku trzymała grube dziecko. Jakim cudem nie urwało jej ramienia? 

Pierwszy raz na oczy ją widzi. Kto to w ogóle jest?

- Co tam? - zapytała, zupełnie nie dziwiło jej, że jakiś obcy mężczyzna ją nachodzi w domu. To on tu był teraz speszony. 

- Przepraszam, chyba pomyliłem domy - wyznał, już miał się cofnąć, gdy kobieta parsknęła śmiechem jak świnka.

- Szukasz Szpeciura? Nie ty pierwszy tu przychodzisz. Ja żem wiedziała, że jak dom taki tani to coś źle będzie! No i mam za swoje. Strażnicy, najemnicy, łotrzyki… a wyście to kto? 

I co tu jej powiedzieć? To prosta kobieta, która myśli, że jest sprytna.

- Brat.

- O patrzcie, brata tu jeszcze nie było. Jakiś ty takiś niepodobny. Pewno z innych ojców. Tylko kurwa mogła wydać na świat tego dupka! Ileż ja razy przez niego już te drzwi otwierałam?

Zrzedziła i zrzedziła, ale odejść mu jeszcze nie dała.

- Jak ty go znajdziesz to kopnij go w te chude dupsko ode mnie. Raz a porządnie, by nie myślał sobie, że ujdzie mu to płazem. 

- Dobrze, przekaże mu wyrazy niezadowolenia z pani strony. Jednakże czy mógłbym się dowiedzieć, gdzie uda mi się go znaleźć?

- Ależ oczywiście, pozwalam.

Ach, ludzie. Nigdy nie przestaną zaskakiwać. Jak tu być miłym, gdy oni proszą się o solidne spoliczkowanie. Może wtedy by zaczęli myśleć.

- Nie, nie. Gdzie go szukać?

- A to ja nie wiem… ale pewnie ta kurwa, Terry, o tym wie. Ale wiesz, ja chyba już pójdę, bo muszę dziecko przewinąć - zasugerowała. Zaraz po tym się pożegnała i zamknęła mu drzwi przed nosem.


Nie wiedział co jest gorsze w tym momencie. Fakt, że musi szukać jakiejś kurwy o imieniu Terry, czy fakt, że jego też czeka przewijanie dziecka.

Nigdy przedtem nie chciał przy Lunie tak bardzo jak teraz. Martwił się o nią. Wierzył, że zostawił jej odpowiednią sumę pieniędzy. Piętro w kamienicy opłacił z góry na kilka lat, więc mogła tam siedzieć ile chce. Jej rodzice powinni pomóc. Na pewno nie jest teraz sama.

Tylko jak nazwać dziecko?

- Norue, to oczywiste.

- Możesz o tym zapomnieć - wymruczał pod nosem. Tego imienia obawiał się najbardziej.


Próbował wypytać parę osób na ulicach, gdzie uda mu się znaleźć kogoś o imieniu Terry. Ale ci ludzie jakby żyli w innym świecie. Albo go wyzywali od brudasów, albo kazali mu się do niczego nie wtrącać, choć nic takiego nie robił, albo zwyczajnie krzywo patrzyli i uciekali od niego. Wziął zatem parę wdechów, odliczył od dziesięciu w dół. Ze dwa razy. Zanim się uspokoił, trochę mu to zajęło. 

Nikt tu nie chciał rozmawiać. Aż w końcu wymyślił, że cofnie się do tego, kto sprzedał mu rybkę. 

Mężczyzna oczywiście ucieszył się na jego widok i chętnie podzielił się informacją. Nie oczekiwał zapłaty, lecz Vanshid dał mu drugą złotą monetę. Ot co, dobrych ludzi brakuje w tym miejscu, niech ten mężczyzna czuje się dziś wyjątkowy.


Przecież ty tam nie wejdziesz.


Vanshid stał przed otwartymi drzwiami do miejsca, w które pokierował go ten mężczyzna od pamiątek. Duży czerwony dom na końcu drogi, ten z widokiem na morze. Uznałby to za kiepski żart, gdyby nie to, że faktycznie to wszystko mogłoby się zgadzać. 

Jedyny problem jest taki, że Vanshid nigdy nie zamierzał nawet spojrzeć na dom publiczny, a co dopiero do takiego wejść.

Bił się z myślami, robił krok w przód, po czym od razu dwa kroki w tył. Wyglądał jak jeden z tych mężczyzn, którzy są zbyt nieśmiali, by wynająć prostytutkę. 

Co w ogóle powinien zrobić? Pokazać dokument od księcia i powiedzieć, że przyszedł przepytać tutejsze dziwki? To by stworzyło tyle plotek, że usłyszeliby je jeszcze wiele lat później. 

Czy może wynająć pokój i poprosić o osobę imieniem Terry? Im dłużej o tym myślał, tym gorzej się czuł. I jeszcze pociekła mu krew z nosa. Jakiś mężczyzna, który stamtąd wychodził mu o tym powiedział.

Co za wstyd! Jak nastolatek, który myśli o nagich panienkach. Wytarł czym prędzej nos w chustkę i już miał zawrócić - spróbować znaleźć brata w inny sposób, gdy jakaś młoda panna ujęła go pod łokieć.

Przecież to jeszcze dziecko. Z twarzy wygląda na trzynaście, choć jej ciało mówi, że ma co najmniej z dwadzieścia. Te kształty, wielki biust, zaokrąglony brzuszek i wielkie uda, między którymi zmiażdżyła już niejednego mężczyznę. Z pewnością jest to wielka kobieta o wielkim sercu.

- Widzę jak tu się czaisz. Nie wstydź się - poprosiła. Pachniała tanimi perfumami, by ukryć zapach potu, seksu i spermy. Już wcześniej czuł się słabo, ale teraz to jest już na skraju wyczerpania. Próbował o tym nie myśleć, lecz te natręctwa ciągle go nękały.


Zabij. Zabij ją.


- Ja… szukam kogoś. - wydukał, całkiem speszony, nie wiedział gdzie patrzeć. Na nią? Ona ledwo co ma na sobie. To ma być sukienka? Wszystko przez nią widać. Czy może lepiej unikać patrzenia na nią? Co jeśli by ją tym uraził? Przecież to kobieta, zasługuje na szacunek.

- Powiedz kogo, pomogę ci znaleźć tę osobę. - zaoferowała, lecz widziała, że Van nie czuje się najlepiej. Nie dlatego, że jest przed burdelem. Coś jest z nim nie tak. Powoli zaciągnęła go na ławkę przed budynkiem. Pomogła mu usiąść - hej, oddychaj.


Zabijmy ich wszystkich!


- Szukam… Terry.

Coraz trudniej mu się oddycha.


Zamordujmy ich!


Czuł jak się osuwa po ławce na dół. Na ziemię. 



Do jego uszu docierał szum morza. Delikatne fale, które uderzały o port. Skrzypiące deski statków, zacumowanych nieopodal. I mewy, dużo mew, które czaiły się na rybaków ze świeżymi rybami.

Do jego nosa docierało wiele różnych zapachów. Perfum, te owocowe, kwiatowe i te z nutą mięty. Coś jeszcze, laski wanilii, lawendowe kadzidło i zapach wina. 

Powoli otworzył oczy. Nad sobą ujrzał baldachim z czerwonych tkanin, złotych świecidełek i różowych kwiatów. Najpewniej sztucznych, lecz wyglądały jak prawdziwe. Leżał na łóżku, szerokim i długim, o dużej ilości poduszek i pościeli z czerwonej satyny. 

Późno już. Pomieszczenie oświetlały świece, rozstawione po kątach, przy dużym lustrze na całą wysokość ściany, oraz w kandelabrze przy łożu.

Gdy się powoli rozejrzał, zrozumiał że to jeden z pokoi do wynajęcia. Ktoś tam jest. Siedzi na parapecie przy otwartym oknie. Jego nagie ciało z jednej strony oświetla delikatnie płomień świec, z drugiej zaś blade lico księżyca.


To młody mężczyzna. Wysoki i szczupły, o kobiecych cechach. Delikatnej talii, trochę szerszych biodrach i drobnych ramionach. Na prawym ramieniu miał dziwny tatuaż. Brązowy, zrobiony z geometrycznych wzorów. Koła i kreski układały się na wzór symetrycznego ptaka siedzącego na gałęzi. Trochę przypominał sowę przez te wielkie, okrągłe oczy, lecz fikuśne pięć ogonów, które oplatały jego ramię równomiernie, wskazywało raczej na mityczne stworzenie.

Zamiast ubrań nosił jedynie zwiewną szarfę wokół bioder, związaną tak, by odsłoniła w całości jedno z ud. Na szyi zaś wisiały przeróżne naszyjniki. Korale, łańcuszki, kolie, obroże… jest ich tak dużo, że jego nagość owiana została nutą tajemnicy.

Czuprynę nosił niecodzienną. Loczki o kolorze piasku roztargane na wszystkie strony okalały jego buzię, a z tyłu, kilka lekko falowanych pasm opadało mu na plecy. W uszach wisiały kolczyki - na srebrnym łańcuszku zwisały proste, czarne kulki. 


Uciekaj.


Van nie rozumiał o co chodzi. Dlaczego miałby uciekać? Co jest nie tak? Pierwszy raz usłyszał te słowa. Zdezorientowany podniósł się trochę i zobaczył, że nie ma przy sobie miecza. Jego rzeczy natomiast leżały na fotelu przy zamkniętych drzwiach.

- Ty jesteś Terry? - spytał. 

Wtedy postać obróciła się w jego stronę. 


Uciekaj!


Te oczy. Puste. Czarne i matowe. Nie odbijały żadnego światła. Wyglądał jakby nie posiadał tęczówek, tylko źrenice. Lecz nawet ta źrenica przypominała nic tylko pustkę. Taką, w której może zginąć wszystko, nawet światło.

Vanshid czuł, że jego ciało panikuje. Ciężko oddychał, spinał się cały. Co się z nim dzieje? Dlaczego ma uciekać?

- To ja. A ty jesteś Vanshid. - Odezwał się melodyjnym głosem, który idealnie pasował do jego wyglądu. Lekki i ciepły, bardzo wyrozumiały i cierpliwy.

- Znasz mnie?

- Oczywiście, że wiem kim jesteś. Rycerz z Rivel. Często stoisz u boku księżniczki. Tej młodszej, nastolatki o ślicznej buzi i cerze niczym płatki rumianku - odpowiedział, podchodząc bliżej. Ta szarfa na jego biodrach niewiele zakrywała, lecz Van nie okazywał żadnego zainteresowania jego ciałem. - Wiem też kogo szukasz. Mówił, że możesz się tu zjawić. Ach, kiedy to było?

- Szpeciur, co? Tak go teraz nazywają? - Van chciał czym prędzej zdobyć informacje i ruszać dalej. Nie chciał tracić czasu, zwłaszcza w takich miejscach jak to.


Nie dotykaj go!


- Co on takiego w sobie ma, czego ja nie mam? - Terry zapytał. Zbliżając się jeszcze bardziej. Pochylił się nad łóżkiem, powoli na nie wchodząc, wyginając ciało niczym drapieżny kocur, który ostrożnie obserwuje swą ofiarę.

- Informacje, których mi potrzeba.

- Skąd pewność, że ja ich nie mam? - pytał dalej. Wspinając się w górę łoża. Sprawdzał na ile może sobie pozwolić. Piął się coraz wyżej, powoli biorąc ciało Vanshida pod siebie.

Vanshid mu się tylko przyglądał, lecz czuł się bardzo nieswojo. Nie dlatego, że półnagi facet się do niego przymila. Tylko dlaczego, że coś w Terrym go mocno niepokoiło. Chciał się odsunąć, ale jego ciało ani drgnęło.

Te oczy, to nie są oczy człowieka.

- Czym jesteś? - spytał, patrząc jak Terry lustruje jego ramiona i tors. Na szczęście nikt nie wpadł na pomysł by pozbawić Vanshida ubrania, toteż wciąż miał na sobie swoje szaty. Tylko płaszcz leżał z pozostałymi rzeczami.

- Wiesz przecież - wyszeptał. Jego dłoń dotknęła torsu Vana. Delikatnie wodziła po jego klatce, jak gdyby rozkoszował się jego ciałem. Delektował się jego obecnością. Kolanem lekko rozchylił mu nogi, a udem, niby niechcąco, otarł się o krocze rycerza. Jednakże Van w ogóle nie zareagował. Jakby wiedział, że Terry tylko na to liczy. Na jakąkolwiek reakcję, dobrą czy też złą. Nie chciał mu dać tej satysfakcji. 

- Jesteś demonem. Pytanie tylko którym? - Van pozostawał całkowicie niewzruszony jego wdziękami. Jeśli to demon, prawdopodobnie jest silniejszy od niego. Dlatego każe mu uciekać. Co jest niezwykle rzadkie, dlatego nie mógł w żaden sposób zareagować. 

- Ty też masz w sobie coś dzikiego. Czy to ważne kim jesteśmy? - spytał cicho, pochylając się nad nim bardziej. Usta Terrego musnęły jego szyi. 


Nie dotykaj go!


Gdyby nie to, już dawno by go z siebie zrzucił. Ale nie mógł się ruszać. Czuł się jak sparaliżowany. Jego ciało go w ogóle nie słuchało. Mógł mu się tylko przyglądać. Zupełnie tak, jakby ktoś go zaklął w kamień.


- Nie jesteś demonem z rodu Hara. Demony miłości wbrew pozorom wolą ambitną sztukę, a nie burdel. - Van próbował dojść do tego, z czym przyszło mu mieć do czynienia. - Z wyglądu pasujesz mi na Zi-Zaja. Czyżby zatem demon piękna? Jasne włosy, blada cera, ciemne oczy… zgadza się?

- Lubią też żyć niezmiernie skromnie i stronią od biżuterii - Terry się zaśmiał. Dotknął czoła Vanshida, zbierając jego krótsze włosy z twarzy - o ironio, demony piękna, a takie skromne…


To Falanga!


Terry zachichotał, jak gdyby to słyszał. A może po prostu zauważył, że Vanshid zdał sobie sprawę z tego, kim jest, po jego minie?

Wtedy przez głowę Vanshida przeszły dziwne obrazy. Wynaturzona istota, wysoka i chuda. O długich kończynach bez wyraźnego kształtu. Paszczy pełnej przeróżnych zębów. Wyglądała niczym skóra naciągnięta na na wychudzonego stracha na wróble. A te oczy - dwie pary czarnych oczu, wpatrywały się w niego niczym bezdenne dziury.


Jakby nagle w tym przerażeniu przybyło mu sił. Odepchnął go od siebie. Terry się zaśmiał i usiadł na brzegu łóżka. Skrzyżował nogi i oparł się o drewniany słupek łoża. Te puste, matowe oczy! Że też wcześniej się nie domyślił. 

Nie sądził, że kiedykolwiek uda mu się w ogóle zobaczyć demona Falangi.

To strażnicy Boga Ładu. Niemożliwi do przywołania, a jeśli komuś się to uda, ginie z ich ręki. Obdzierają go ze skóry i przybierają jego postać do czasu aż nie znajdą młodszego, ładniejszego ciała, w którym mogłyby rozkoszować się życiem.

W ten sposób te ohydne bestie mogą żyć wśród ludzi. A ich potęga? Jednym ruchem palca są w stanie zniszczyć wszystko wokół. 

Vanshid czytał o nich kiedyś. 

Księga "Fala Falangi", nieznanego autora opisuje przypadek, w którym jeden z tych Strażników zmiótł z powierzchni ziemi całe miasto, a jego atak wszyscy odczuwali przez długie lata. Opisano to jako błysk, tak ogromny i oślepiający, że wypalał oczy, topił skórę i palił ciało. Następnie wybuch, którego fala uderzeniowa zmiotła wszystko, co stało jej na drodze. Po ludziach zostały tylko cienie, a ci, którzy mieli tyle szczęścia, by to przeżyć, zaczynali cierpieć na nieznane im choroby. Dużo wymiotowali, a w ich ciałach zaczęły tworzyć się rzeczy, o których medycy nigdy nie słyszeli. Zgliszcza nawet dużo czasu po ataku pozostawały tak gorące, że miasto nie nadawało się do odbudowy.

Na szczęście są też bardzo ciekawskie i słyną z ogromnej cierpliwości. Łatwo ulegają pokusom, to wyjaśnia miejsce, w którym go znalazł.


- Jakim cudem cię jeszcze nie złapano? - Vanshid zapytał. Podniósł się z posłania i podszedł do swoich rzeczy. Sprawdzał czy wszystko jest.

- A ciebie?

- Dlaczego tu jesteś? Dlaczego nie wróciłeś do swojego świata? - Van spoglądał na niego, zaczął też zakładać płaszcz.

- Jestem strażnikiem Boga Ładu. Jak myślisz?

W tej odpowiedzi kryło się coś przerażającego. O co mu może chodzić? Czyżby czekał na odpowiedni moment, by zniszczyć tu wszystko? Nie. One nie mają zniszczenia w swej naturze. Atakują tylko i wyłącznie w swojej obronie. Przynajmniej tak opisują to księgi. Zapewne chodziło o to, że tu utknął. Samo przywołanie ich nie powinno mieć miejsca, ale jeśli już komuś się to udało - przypłacił za to życiem. Co oznacza, że nie ma już osoby zdolnej by otworzyć bramę, aby go odesłać.

- Czego chcesz w zamian za informację gdzie znajdę brata? - Van spytał w końcu. Czuł, że demon wymijałby odpowiedzi na jego pytania w nieskończoność.

- Jak ma na imię? Ona - Terry spytał, przyglądając się Vanshidowi. Wiedział o co pyta. 

Schował wszystkie swoje rzeczy. Domyślił się, że jego miecz jest gdzieś przy wyjściu z tego miejsca.

- Norue.


To ja!


- Nadałeś imię Bezimiennej Zmorze? To odważne. Albo głupie. - Terry patrzył na niego jeszcze chwilę, po czym wrócił na swój parapet. 

- Jest częścią mnie. Choć jej nienawidzę, zasługuje na godne imię - oznajmił. - Teraz twoja kolej. Gdzie znajdę Irumę?

- W Ostatniej Dzielnicy.



Według wierzeń, Ostatnia Dzielnica kryje się pod ziemią, ale władze miasta zaprzeczają jakoby cokolwiek się tam kryło. Owszem, jest sieć kanalizacji pod miastem, ale nie ma tam nic co pasowałoby do opisu dzielnicy.

- Dlaczego mnie nie słuchasz? Mówię uciekaj, a ty co?

- Gdy każesz mi uciekać to chociaż oddaj mi kontrolę nad ciałem - Van westchnął, gdy już szukali odpowiedniego zejścia na dół. Miecz odebrał wcześniej od kobiety przy wyjściu z domu publicznego. Martwiły się, czy dobrze się czuje, ale jego posępny wzrok je uciszył.

- Co Falanga robi w tym mieście? Jak się tu dostała? Przecież czytałeś nam, że ich się nie da przywołać!

To prawda. Tak wyczytał. Tylko, że informacje z księgi sobie przeczyły. Jeśli są niemożliwi do przywołania, to skąd wiadomo, że przejmują ciało przywoływacza? A potem szukają młodego, pięknego człowieka, by to jego miejsce zająć. Oznacza to, że Terry niegdyś żył. Jako człowiek. Póki Falanga nie uznała, że jest idealnym kontenerem dla jej bezkształtnej egzystencji.

- A ja myślałem, że ty jesteś pasożytem… - wymruczał pod nosem.


Znalazł klapę. Wejście do kanałów, gdzie brakowało kłódki. Nie chciał tam schodzić. Tam jest ciemno. Mokro. Śmierdzi. Pewnie są też szczury, albo potwory błotne. Oby nie ceprany. Te istoty podobne do wielkiej pchły skrzyżowanej z modliszką zawsze go przerażały. 

Nie ma za wielkiego wyboru, musi wejść do środka. Związał włosy na dwa razy, by w razie czego nie wpadły do ścieków. 

Póki co tunel prezentował się zwyczajnie. Po dwóch stronach była niewielka dróżka z kamienia, a po środku płynęła rzeka. Albo raczej ścieki.

Śmierdziało okropnie, mdliło i przyprawiało o zawroty głowy. Lecz według Terrego, idąc tą drogą powinien dojść do strażnika, który wskaże drogę.

Zignorował pochodnię czy latarnie. Jego oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności. Nie bał się. Szedł przed siebie. Woda w niektórych miejscach wylewała mu się pod nogi. Buty będą do wyrzucenia.


Jest i strażnik. Faktycznie stary. Tak stary, że od co najmniej dziesięciu lat powinien być już zakopany w grobie. Szkielet ledwo siedział pod ścianą, wokół miał worki pełne złota. Dziwne, że nikt nie odważył się go ukraść. Albo po prostu zabrać. W końcu nieboszczykowi raczej już się nie przydadzą. Do jego kościanej ręki przyczepiono tabliczkę z paroma strzałkami w różne strony. To najpewniej droga, jaką musi przebyć. Dwa razy w lewo, potem w prawo i znów w lewo. A potem co? Zawrócić? To bez sensu. Ale to jedyny trop jaki teraz ma.


Zabij!


W tej samej chwili wyciągnął miecz. Jeszcze nic nie widział ani też nie słyszał, ale to znak, że coś żywego jest w pobliżu. Rozglądał się, szukał zagrożenia.

I wtedy wdepnął w błoto. Każdy by to przeoczył, lecz nie on. To Błotnik. Wielki potwór zaczął się wynurzać z wody. Walka z nim jest bezsensowna, gdyż jego ciało przypomina nie tyle co błoto, co raczej szlam z dna rzeki. Ten jednak rósł i rósł, coraz większy. Van musiał uciekać nim to coś dotknie go swymi obrzydliwymi mackami.

Ruszył wtem biegiem tak, jak pokazywały mu wcześniej strzałki. Błotnik okazał się dużo szybszy niż zakładał. Gonił go. Choć wydawać by się mogło, że jest niegroźny, gdyż nie ma jako takiej paszczy, to jednak te potwory uwielbiały wciągać ofiary pod wodę. Już na zawsze.

W lewo, w lewo… prawo i znów w lewo. I co dalej? Tu jest kolejna krata, nie przejdzie. A potwór jest coraz bliżej. Próbował się z nią szarpać, wyważyć ją czy w jakiś sposób wyjąć ją z zawiasów. Nic z tego.


Zawróć!


Wszystko jasne. To nie droga do Ostatniej Dzielnicy, tylko wskazówka jak pozbyć się potwora. Czekał na odpowiedni moment.

Wielki potwór się pojawił. Rozpędzony rzucił się na Vanshida. Ten czym prędzej skulił się, unikając bestii.

Błotnik przeleciał przez kraty, a jego cielsko popłynęło z wodą w dół do ścieków na niższym poziomie. Było blisko.


Wrócił więc do strażnika. Na tej samej tabliczce, na której wcześniej widział strzałki, teraz widniała litera "E". Czy ktoś te tabliczki zdążył zamienić?

Tylko co to ma w ogóle znaczyć?


E jak Er-Nar. Idź na północ.


Ścieżka na północ doprowadziła go do kolejnej kraty, otwartej tym razem. Przeszedł przez nią, ostrożnie stąpając by nie nadepnąć na nic podejrzanego.

Ale i tak się poślizgnął. Próba utrzymania równowagi była jeszcze gorsza. Wpadł do wody. Prąd rzeki porwał go ze sobą. Wpierw korytarzem, a potem…

W dół. 

Wodospad ciągnął się bez końca. Van dobył miecza, próbował wbić go w kamienne ściany, by się zatrzymać. Lecz nic z tego. Spadał, sam nie wiedział dokąd.

Lecz gdy tunel się skończył, jego ciało zatrzymało się na dużej siatce o szerokich oczkach. Jego miecz niestety prześlizgnął się między nimi i spadł w dół na kolejną siatkę, na której zatrzymywały się średniej wielkości rzeczy. Pod nią dostrzegł jeszcze drobniejszą siatkę, gdzie zatrzymywały się drobiazgi.

Próbował się podnieść, ale tracił równowagę. Chwycił się sieci, chcąc się uspokoić. Wziął głębszy wdech. Cały przemoczony, choć nie cieszył się sytuacją, w której się znalazł, cieszył się, że w ogóle żyje.

Nie na długo.


Uważaj!


Jego oczom ukazało się trzech mężczyzn. Stali na drewnianym pomoście, który prowadził do siatki. Jeden z nich trzymał wielkie grabie. Jak się zamachnął i walnął Vanshida w głowę, tak stracił przytomność od razu.

Kim byli ci ludzie? Wyglądali na takich, co żyją w kanałach. Brudni, w dziurawych ubraniach, a ich nosy bardziej czerwone od alkoholu już być nie mogły.


Pokonał pumę. Pokonał bandytów. Przeżył spotkanie z demonem falangi. 

Pokonały go grabie.



Wydawało mu się, że gorzej już nie będzie. Lecz po tak żałosnej utracie przytomności, sytuacja wyglądała jeszcze mniej korzystnie. Obudził się oparty o kraty. Siedział wciśnięty w klatkę, która zmieściłaby może dużego wilka, albo pumę. Klatka ta jest zrobiona w taki sposób, że zarówno od góry, jak i po bokach są drewniane wkładki, aby nie mógł się za bardzo rozglądać. Z tego co zauważył, jego klatka znajduje się na ziemi, a nad sobą słyszał jak ktoś śpiewa. 

Z głosu brzmiał na młodzieńca, lecz repertuar pieśni miał co najmniej sprzed paru dobrych dekad.


Co gorsza, obrabowano go ze wszystkiego. O mieczu już nawet nie myślał, ale ukradli mu większość ubrań, zostawiając go na samej bieliźnie, zabrali buty, płaszcz, koszulę… No i oczywiście zawartość jego kieszeni, czyli złoto, dokumenty, nawet tę głupią, blaszaną rybę.

Przynajmniej nie musi marznąć w mokrych, śmierdzących ubraniach. Choć smrodu tu nie brakowało. Wszystko cuchnie moczem i fekaliami, gorzej jak w stodole. Z tego co tu słyszał, nie brakuje też zwierząt wokół. Słyszy jakieś owce, kozy, chyba nawet świnie. I oczywiście ludzi. Ziewali, stękali, mlaskali. Ktoś coś szeptał między sobą.

Przy kratach postawili mu miskę z czymś do jedzenia - przypominało to kaszę, ale czy to była kasza, nie chciał się przekonać. A obok nawet postawili mu miskę z wodą, jak dla psa. Na nadgarstkach zauważył ciemne, żelazne kajdany, ale łańcuch, który między nimi dostał, wyglądał na wystarczająco długi, by zapewnić mu jako taką swobodę ruchów. Co nadal nie zmienia faktu, że czuje się z tym tragicznie.

A to małe wiadro w kącie to pewnie wychodek? Lepsze to niż miałby robić pod siebie, ale to wciąż uwłaczające. 


Van jednakże to nie jest typ, który skuli się w kącie i będzie nad sobą rozpaczać. Podniósł się trochę i zbliżył do krat - chciał sprawdzić, czy cokolwiek uda mu się stąd zobaczyć. Tak jak myślał, to wyglądało mu na składzik jakiegoś czarnego rynku. Handlarze niewolnikami, skradzionymi zwierzętami i zapewne towarem, którego nie da się tak łatwo znaleźć na powierzchni. Słyszał o takich aukcjach, ale nie sądził, że sam padnie ofiarą handlarzy.

Ludzie, których udało mu się dostrzec, wyróżniali się czymś szczególnym. Widział tu albinosa, Zaargeńczyka czy opalonego Kharga. Nie brakowało też rudowłosych, czy po prostu kobiet o pięknej urodzie. Możliwe, że to szlachcianki, lub po prostu śliczne mieszczanki czy nawet i wieśniaczki.

Próbował też zobaczyć kto jest nad nim, gdyż miał dość jego głosu. Śpiewał w kółko te same nuty, jak gdyby całkiem odciął się od rzeczywistości.

- Długo będziesz tak fałszować? - Van zapytał, kierując słowa w górę.

Nastała cisza. Nie tylko śpiew ustał, ale i wszelkie szepty. 

- Ha, ha… nowy się obudził - sąsiad z klatki nad nim się do niego odezwał - Jak ci się podoba? Dali ci chociaż skrzydełko do jedzenia?

Van spojrzał wtedy w dół, na miskę z tą okropną papką. Coś tam z niej wystawało, ale czy jest to skrzydełko, czy szczur, tego nie potrafił stwierdzić.

- Chyba.

- Nowym zawsze dają, a ci nigdy nie jedzą… dasz mi je? - zapytał otwarcie, nawet się nie krył ze swoimi zamiarami. Po prostu chciał jego jedzenie.

Van z trudem w ogóle dotknął tej miski, ale wysunął ją w szczelinie pod kratami poza klatkę. Następnie tak wymanewrował rękoma, że wysunął je pomiędzy metalowymi prętami, podniósł miskę i uniósł ją wysoko, by jego sąsiad mógł wziąć co chce.

Wtedy ujrzał niemalże czarną dłoń. Dużą, zdecydowanie za dużą jak na człowieka. Do tego ten młodzieńczy głos… Przecież to Dziecko Słońca.

Nie wziął całej miski, chwycił jedynie za to, co wystawało z kaszy i… wyjął z niej upieczonego szczura. Van bardzo mocno starał się o tym nie myśleć, gdy zabierał miskę z powrotem. To obrzydliwe. Czy on naprawdę to zje?

Wydawało mu się, że słyszy jak to spożywa. Może to tylko jego wyobraźnia. Przecież nie mógłby tego usłyszeć, prawda?

- Którym z Iva’Sol jesteś? - Vanhalen spytał, opierając się o kraty. Próbował cały czas zobaczyć coś więcej w tym magazynie, ale przez to, że w kącie stała pochodnia, całkowicie rozpraszała jego oczy i nie mógł skupić się na tym, co jest w cieniu.

- Tym najstarszym - odparło Dziecię Słońca.

Van szybko próbował przypomnieć sobie rejestr, w którym spisano siedmioro Iva’Sol. Który był najstarszy?

- Aengus Farell? - Vanshid zgadywał. Wiedział, że cztery nazwiska należą do kobiet, a trzy do mężczyzn, z czego jednym Dzieckiem Słońca w rejestrze jest Hezza.

- Widzę, że ktoś tu czytał to i owo - zauważył. Wiele osób nawet nie wie, że rejestry istnieją - Ty jesteś Vanshid Vanhalen.

- Jestem aż tak sławny? Najpierw chłopak w burdelu mnie rozpoznał, teraz mężczyzna zamknięty w klatce od nie wiadomo jak długiego czasu?

- Aha! - zaśmiał się i rzucił kości szczura na ziemię, gdzieś na środek magazynu, jak gdyby sprawdzał jak daleko dorzuci - A tak naprawdę to słyszałem jak cię obgadywali, gdy cię tu wsadzali.

- I co niby usłyszałeś? - Van często słyszał co ludzie o nim mówią, 

- Że dużo dostaną za twoją mordkę, bo masz wyjątkowo śliczną urodę. 

Dziwnie się z tym czuł. Czy to komplement niskich lotów? Szkoda tylko, że padł z ust handlarzy niewolników. Ludzie zawsze nazywali go brudasem, wytykali go palcami i odtrącali od siebie jakby był chory. Mówili, że jest szkaradny i powinien schować twarz.

- Oczywiście użyli brzydszych słów, ale sens jest ten sam - Aengus dodał, po czym ciężko westchnął, jak gdyby życie go przytłaczało. - Jak cię złapali?

- Można powiedzieć, że wpadłem w ich sidła. Dosłownie…

- O popatrz! Neva też tak tu do nas trafiła. Widzisz Nevę, czy nie widzisz? - spytał, po czym Van zaczął się rozglądać, choć nie wiedział o kogo mu w ogóle chodzi - Tam jest, z tyłu całkiem. Do klatki ma przypięte kamienie absorbujące magię, może je widzisz.

Faktycznie, coś tam widział. Niewielkie kamyki o fioletowej poświacie. Zdawały się wysysać z kogoś magię.

- To mag? - Van zapytał. Nie dziwił się, że Aengus z nim rozmawia. Siedząc tu w ciasnej klatce, na pewno się nudzi.

- Nie byle jaki. Czarodziejka z samego rodu Dergradus - wyjawił.

Neva vel Dergradus? Vanshid słyszał o niej. Chyba każdy chcąc nie chcąc kiedyś usłyszał to imię, ale nie skojarzył tego w pierwszej chwili.

Czarodziejka to córka znanego wszystkim Thaneroda vel Dergradus - maga, któremu władza przeszła koło nosa.

Swego czasu Złotą Iglicą władał Lycor vel Dergradus, lecz mag ten zdał tytuł Mistrza Magii Hedrze Sijiyi, po czym zniknął bez śladu. Gdyby nie oddał tego tytułu, przypadłby on Thanerodowi - jego rodzonemu bratu, gdyż Lycor nie posiadał dzieci.

Thanerod zaś ma dwoje, oboje są po różnych matkach - Leil, który obecnie jest Łowcą, ale nie słynie z niczego szczególnego, tylko tyle, że ma syna imieniem Sylvan. Drugim dzieckiem Thaneroda jest nie kto inny jak Neva vel Dergradus. O niej można by opowiadać bez końca. Był to idealny materiał na Mistrza Magii, na lidera, który poprowadziłby Łowców i Złotą Iglicę. Charakterna, odważna, silna i z niebywałym talentem do magii przemiany. A jednak, po śmierci Olafa vel Dergradus, zaginęła.

Jednego dnia rozmawiała ze swym ojcem o zemście na Niszczycielu, a drugiego już nikt nie mógł znaleźć jej, ani jej konia. Tak wiele lat nikt jej nie widział, że ludzie tworzyli sobie teorie o jej śmierci.

- Nic niestety nie powie - Aengus dodał - wiesz, magowie bez ich many są… nie do życia. - wyjawił. Van takich szczegółów nie znał. Orientował się w nazwiskach, gdyż jako rycerz, który jest tak blisko księżniczki Savary, powinien znać parę ważnych drzew genealogicznych, między innymi oczywiście rodu Dergradus. Choć na takiego nie wyglądał, zawsze się przykładał do nauki, by nie przynieść księżniczce wstydu.

Czyli innymi słowy, gdyby nie te kamienie wokół niej, obróciłaby tu wszystko w pył.


Aengus gadał bez końca. Opowiadał historię każdego tu z obecnych, jakby znał ich już dobry szmat czasu. Van jednak nie chciał o tym słuchać. Tylko potakiwał. Zbierał przydatne informacje, ale większość z nich, jeśli nie wszystko, nie miała dla niego żadnego znaczenia. Co mu po jakiejś chłopce? Co mu po jakimś zbłąkanym Khargu?

Co mu po Iva’Sol, które gada bez końca?


Otworzyły się drzwi do magazynu, w którym się znajdowali. Van czym prędzej próbował zobaczyć, kto przyszedł.

Naryjczyk. Wysoki, silny, o dziwo całkiem schludny. Blond włosy przypominały grzywę, a w niej kryły się trzy grube warkocze. Van wiedział, co to oznacza - Naryjczycy w ten sposób wyrażali szacunek dla ich tradycji. Trzy warkocze oznaczają, że jest trzecim synem w rodzinie.

Miał też bliznę na twarzy, a te zawsze są dobrym znakiem - oznacza to, że przegrał pojedynek z kimś, z jego stron. Zwycięzca ma obowiązek naznaczyć twarz poległego, wymuszając w ten sposób jego uległość. Tak sobie robili hierarchię.

Dzieciaki często nosiły blizny pozostawione po ojcach, lub po prostu po silniejszych przeciwnikach. Jednakże to tych bez blizn należało się bać.

Albo są niepokonani, albo to oszuści.


Przykucnął przy klatce Vanshida i popatrzył na niego uważnie, jakby sprawdzał, czy nic mu nie jest i czy nie brakuje mu wody do picia.

Nie ma kluczy przy sobie. To pierwsze, co Van starał się zobaczyć. Gdyby je ujrzał, spróbowałby go przyciągnąć do krat, ogłuszyć, wyrwać kiść i otworzyć klatkę. Ale bez kluczy to wszystko nie miało najmniejszego sensu. Pewnie takich jak on są tu dziesiątki, eliminacja jednego by ich tylko rozgniewała.

- No, no, no - wymruczał - Vanhalen, szte ne videlim z lat paru - mówił Naryjskim, jakąś dziwną jego odmianą. Może wschodnią.

- Nie wiem, ja cię nie widziałem tak długo jak żyję - Van odparł, pierwszy raz typa na oczy widzi.

- Taa? - Naryjczyk sięgnął po drewniany kij, prosty i długi, najpewniej do popędzania niewolników.

Wcisnął go między kraty, cisnął nim w Vanshida. Van normalnie by go złapał, lecz te kajdany jednak mu przeszkadzały. Są za ciężkie. Źle wymierzył i nie zdołał go powstrzymać na czas. Jedno pchnięcie kija wystarczyło, by się skulił. Zwłaszcza, że dostał pod żebra. Potem kolejne w brzuch. I kolejne… I znów.

Tłukł go przez kraty jakby Van był dla niego jakimś ścierwem. Cieszył się na widok nowych siniaków, a na koniec pchnął kijem tak mocno, że ten aż zawył z bólu.

Wciśnięty pod samą ścianę, ledwo łapał oddech. Naryjczyk cofnął się i rzucił kij na ziemię. Splunął jeszcze do miski z kaszą.


- Hej młody, żyjesz? - Aengus zapytał, gdy tylko Naryjczyk sobie poszedł.

- Nie - Van ledwo mu odpowiedział. Czuł, że wszystko go boli, ale najbardziej to chyba żołądek. Długo nic nie jadł, a teraz jeszcze oberwał parę razy.

Skulił się jeszcze bardziej. Czuł jak ból wręcz pulsuje w jego ciele. Jak rozchodzi się falami po jego całym torsie. Ledwo ułożył się na boku. Cały czas próbował złapać oddech, ale i przy każdym z nich bolały go płuca.

Gdzie jesteś, gdy cię potrzebuję? - pytał się w myślach.



Nic nie jadł. Nie chciał jeść. Nawet pić odmawiał, ale za namową Aengusa brał co jakiś czas parę niewielkich łyków. Dużo spał, zapewne przez ból. Tracił poczucie czasu.

Widział jak co jakiś czas Naryjczycy tu przychodzą, jak mówią coś po Naryjsku, jak rozdają nowe jedzenie. Na szczęście tamten nie wracał.

Jeden z nich nawet się nim zainteresował i przyniósł mu koc. Tłumaczył to tym, że martwy nic nie będzie kosztować, a od ciągłego leżenia na ziemi umrze.

Aengus cały czas śpiewał. Czasem wybijał rytm pustą miską o kraty.

Upierdliwy sąsiad, ale Van w jakimś stopniu cieszył się, że go słyszy. Jak gdyby jego głos trzymał go przy zdrowych zmysłach. I nie tylko. Te pieśni pomagały im ustalić czas. Sześć różnych pieśni to około godziny. Sprytnie to sobie wymyślił. Dzięki temu wiedział kiedy spodziewać się strażników, kiedy jedzenia, a kiedy czyszczenia wiader.


Nagle jednak zamilkł.

Ktoś przyszedł. Kilka różnych kroków. Wtedy ten parszywy Naryjczyk został pchnięty na jego celę. Obił się o kraty, ktoś go jeszcze w nie wciskał, jak gdyby chciał przecisnąć jego głowę pomiędzy metalowymi prętami. Van podniósł się trochę i niemal wcisnął w ścianę za swoimi plecami.

Naryjczyk wtedy został odepchnięty na bok. Drugi z Naryjczyków pomógł mu się podnieść. Wtedy też ktoś podszedł do klatki. Ubrany w czarną tunikę długą do połowy ud, związaną jedynie szerokim, złotym pasem, nosił też jeszcze białe futerko z gryzoni. Nie miał spodni, tylko wysokie do kolan buty na lekkim obcasie. A tyle biżuterii to Vanshid nawet na księżniczce w życiu nie widział. 


A gdy przykucnął - Van własnym oczom nie wierzył.

Ta szara skóra, bez ani jednej skazy. Drobna twarz, delikatna szyja, dwie czarne kreski na policzku pod okiem, które podkreślały jego dzikość. Nos, który ze dwa razy w życiu już był złamany. Na nim zaś kawałek wygiętego szkła, który przypominał okulary zabarwione na czerwono. A te włosy? Białe niczym śnieg, o zielonych końcach. Jedno żółte pasemko gdzieś mieniło się w grzywce. Wyglądały na dość krótkie, może do podbródka, pocieniowane tak, jakby pracowali przy nim najlepsi fryzjerzy. Z lewej strony natomiast nosił trzy długie, cienkie warkoczyki, które sięgały gdzieś do żeber.

Dłonią odzianą w liczne pierścionki i bransoletki, sięgnął do czerwonego szkiełka. Zsunał je sobie z nosa i się krzywo uśmiechnął.

Van spojrzał w te cudne oczy. Złote o krwistej, cienkiej obwódce wokół tęczówki.

- Iru… 

- So jak so, ale siebie się tu nie spodziewałem - Iruma we własnej osobie. Jego brat, którego nie widział z siedem lat. Jakże on się zmienił.

Już nie nosi się jak Zaargeńczycy, skończył z krwistą czerwienią swoich włosów, ufarbował się na biało i zielono. Nie nosi też już łachów tylko wytworne szaty. Jednak tych oczu się nie zapomina.

- Szukałem cię - Van czym prędzej zbliżył się do niego, chciał już sięgnąć do jego twarzy, ale z trudem się poruszał. Uniesienie ramienia graniczyło z cudem.

- Przepraszam za to, so si zrobili - Iru zauważył jego siniaki. Poszperał prędko w wewnętrznej kieszonce swojej białej kurtki i wyciągnął kiść kluczy. Czym prędzej znalazł odpowiedni i otworzył jego celę. - Ale widzisz, jeśli się wypuszszę, będę stratny.

- Co?

- Poszedłbyś za tysiąs szeltów so najmniej - Iru stał jeszcze w progu klatki, nie zamierzając go wypuścić tak łatwo.

- To mnie kurwa sprzedaj - Van warknął, chwycił go za jakieś łańcuszki i przyciągnął do siebie. Byli twarzą w twarz. Wtedy Iru się zaśmiał.

- Kiedyś mi za siebie zapłasisz - wyznał żartobliwie i odsunał się na tyle, by Van mógł wyjść z klatki - A ty na so szekasz? Nie kazałem si przynieśś ubrań tylko po to byś je sobie potrzymał - zwrócił się do młodszego Naryjczyka. Nastolatek z Er-Nar bez słowa wręczył Vanshidowi jakąś koszulkę i spodnie. Postawił też klapki na ziemi, po czym się odsunął.

Wszystko jest czyste. Świeże. Pachnące mydłem. Koszula zrobiona z jedwabiu, w dłoniach zdawała się nic nie ważyć. Spodnie z kolei z lnu, również lekkie, przewiewne, ale solidnie wykonane. Klapki nie wyglądały najlepiej, ale już starał się na to nie patrzeć.

Gdy wyszedł z celi, pierwsze co zrobił to spojrzał na Aengusa, lecz ten ukrywał twarz za burzą czarnych loków. Jest duży. Wielki. Dorosły Iva’Sol, ma może ze trzy metry. Z ledwością siedzi w tak małej klatce.


Jak tylko się ubrał, tak przytulił brata bez słowa. Choć Iruma jest całkiem wysoki jak na Zaargeńczyka, w końcu ma cały metr siedemdziesiąt, to w porównaniu z Vanshidem jest on wciąż malutki. Jednakże kiedy Van tak urósł? Jest wyższy praktycznie o głowę, a bracia długo mogli wymieniać się swoimi ubraniami. Teraz to niemożliwe.

Ale ich więź jest tak samo silna jak przedtem. Obaj to czuli. Iru z delikatnym uśmiechem na twarzy objął większego brata. Delikatnie głaskał go po obolałych plecach.

- Już… już… Zabieram się do domu - wyszeptał, powoli go od siebie odsuwając, by w końcu mogli opuścić ten magazyn. Lecz gdy zrobił krok w tył zrozumiał, że Van go nawet nie słyszał. Oparty o młodszego brata, zwyczajnie zasnął w jego objęciach. Tak po prostu. Jak gdyby czuł się w nich najbezpieczniej. Nie musiał się niczego obawiać. Nawet samego siebie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz