Reenievarie

 Zota zupełnie inaczej zachowywał się w grupie Dysydentów, a inaczej gdy obok znalazł się tylko Allen. Wpierw wynajęli tylko pokój w gospodzie, tak jak Zota się spodziewał. By uniknąć niepotrzebnej uwagi, niemal wcale nie wychodzili na zewnątrz. Jedzenie opłacił z góry, by przynoszono im pod drzwi.

By Allen nie zawracał mu głowy, Zota kazał mu czytać książki, tylko że po przeczytaniu bajek, które w gospodzie stały na półkach, ten nekromanta zaczął wertować stronice Żółtej Księgi. Sama jej obecność nie pozwalała Zocie się na niczym skupić. Wszystkie jego myśli skupiały się na niej, chciał ją zobaczyć, dotknąć, poczuć jej stare strony na własnej skórze.

Tylko, że Zota mógłby tego nie przeżyć. Dlatego też Allen trzymał ją z dala od wzroku Iva'Sol.


Jednakże nie mogli tam siedzieć zbyt długo. Jak tylko cesarscy rycerze zagościli w jej progach, tak Zota zwinął swoje rzeczy, kazał Allenowi się zbierać i ruszyli pod osłoną nocy, niezauważenie.


Nie chciał ryzykować. 

Do tego myśli nie dawały mu spokoju. Co jeśli coś się stanie Dysydentom, gdy jego nie ma? Wiedział, że Neil sobie poradzi. Musi. W końcu to dorosły Naryjczyk, który przeszedł w życiu zdecydowanie więcej od Zoty - mimo to, ten chłopak ciągle się czymś niepokoił. Co jeśli o nim zapomną? Co jeśli to wszystko rozdzieli ich na zbyt długo? I najgorsza z myśli - co jeśli faktycznie umrze pod murem Białej Iglicy?

Ne’Anvi się nie odzywało. Nie było śladu po bóstwie, nie ukazywało się w snach, nie podpuszczało go żadnymi szeptami. Co jeśli dał się nabrać? 


Układał mnóstwo planów, pytał sam siebie, co jeśli coś nie wyjdzie? Zastanawiał się jak powstrzyma magów, jeśli ci przyjdą po niego czy po Allena. Rozmyślał nad wszystkim, a zwłaszcza nad tym, kim jest dziecko, które Ne’Anvi chce zdobyć?

Po czym je rozpozna? Nie lubił dzieci, albo po prostu ich nie znał. W Dysydentach miano najmłodszego zawsze nosił on sam, a i tak wiele osób brało go za starszego niż jest naprawdę.

Iva’Sol dorastają inaczej niż ludzie. Allen teoretycznie jest starszy, ale w praktyce zachowuje się tak niezdarnie, jak duże dziecko. Nekromanta zupełnie nie zna życia. Żyje wyobrażeniem, które wyczytał z książek, a te czytał przeróżne. Zwłaszcza, że jego ulubione tytuły pochodzą głównie z legend.



Niebo szybko pociemniało. Bezchmurne ukazało gwiazdy i oba księżyce - biały, zwany Mun-Ai, czyli Srebrnolicy - na niebie królował niezależnie od pory roku. Lecz tym razem nie towarzyszył mu różowy Diazynt, zwany również Romantykiem. Na niebo wspiął się upiorny Shax’Kara - czyli Żniwiarz. Jego seledynowa tarcza dawała blade światło, które zimą przypominało odcień samej śmierci. Skóra w jego blasku wygląda niczym skóra nieumarłego. Może to przez jego obecność Zota odczuwał niepokój. 


Robiło się bardzo zimno. Allen zauważył, że pomimo obu księżyców niewiele jest w stanie zobaczyć. Nie to, co Zota, który niezależnie od pory dnia zdawał sobie radzić znakomicie.

- To prawda, że las nocą jest niebezpieczny? - Allen spytał, gdy powoli wyruszali w drogę. Przed sobą widzieli tylko mrok lasu. Droga prowadziła w jego otchłań.

- Jest tak samo niebezpieczny jak za dnia. Różnica jest w tym, że nie widać co cię atakuje. - Zota wyznał bez strachu. Wiele razy zjeździł lasy wszerz i wzdłuż z Dysydentami, często nawet sam zapuszczał się w jakieś mroczne zakamarki. Zwierzęta zwykle od niego stroniły, jakby czuły, że mają do czynienia z demonem. Złocista często intrygowała drapieżniki, ale żaden nie odważył się podejść.

- Co jeśli Zotę i Allena znajdą pumy?

- W lesie są gorsze rzeczy, na które można się natknąć - Zota westchnął. Zwierzęta to jego najmniejsze zmartwienie w tym momencie.

- Wilki?

- Nekromanci - Zota burknął pod nosem.

- Oh… Allen nie chciałby spotkać nekromanty w lesie - powiedział to w taki sposób, że Zocie zabrakło na niego słów. Czasem się zastanawiał, czy on sam zdaje sobie sprawę z tego, kim właściwie jest. Ale aby nie ciągnąć tematu dalej, Zota dał sygnał do galopu.



 Usłyszeli dzwon. Jego bicie nie zwiastowało nic dobrego. Zota słyszał o tym, że dzwony w Iglicach słychać z daleka, gdyż są umieszczone na ich szczycie oraz wewnątrz nich. Nie wiedział jednak jak to wszystko wygląda, gdyż z Iglic najbardziej pamiętał tylko ich mury. Wysokie niczym drzewa, bez żadnej skazy. Wzniesione za pomocą magii nie posiadały żadnych słabych punktów.

Samą Iglicę widział może z dwa razy w życiu, gdy ze wzgórza mieli dobry widok na okolicę Srebrnej Iglicy. Wtedy też udało mu się zobaczyć jak ta budowla w ogóle wygląda i przypominała mu ogromną wieżę, która pięła się w górę do samego nieba. Szersza u podstaw, zwężała się ku górze. Nigdy nie widział Białej czy też Złotej, ale słyszał, że są identyczne.


Zota wolał podróżować bez pochodni. Jego oczy doskonale radziły sobie w mroku, a Allen, póki jechał za nim, nie powinien się zgubić. Zresztą, umówili się, że gdyby tak się stało, to miał stać w miejscu i się nie ruszać, by Zota mógł się cofnąć i go bez problemu znaleźć. 


Coś złego się stało. Razem mieli złe przeczucia.


Przez adrenalinę nie czuł zimna. Allen zresztą też nie, choć ten miał znacznie gorsze ubrania. Zota przynajmniej nosił czapkę, którą niegdyś As mu wydziergał. Allen tylko nosił kaptur, choć często spadał mu z głowy podczas galopu. Tak jak wcześniej się trząsł z zimna, tak teraz o tym nawet nie myślał. 

Pomiędzy drzewami dostrzegli ruch. Jakby ktoś spadał ze wzgórza razem z koniem. Zota czym prędzej zeskoczył na ziemię. Zabrał ze sobą swoją halabardę. Wszyscy mówili mu zawsze, że w lesie się nie sprawdzi, ale Zota nigdy nie słuchał.

Białe futro idealnie go ukrywało pośród śniegu. Skradał się cicho coraz bliżej, od drzewa do drzewa, by mógł się w każdej chwili ukryć.


Słyszał coś na wzgórzu.

Iva'Sol prędko podbiegł do rannego. Od razu go rozpoznał.  Przecież to Hedra Sijiya. Aż zrobiło mu się gorąco, serce podeszło mu do gardła i na chwilę zapomniał jak się oddycha. 

Wyglądał jakby spał. Wtulony w szyję zwierzęcia. Miał zamknięte oczy, a usta wygięte w delikatny uśmiech, jakby pogodził się ze swoim losem. Ale z pewnością jest już martwy. Zastrzelili go jak jakąś zwierzynę. 

Co teraz? Co będzie z Neilem? Co z Dysydentami? Sijiya przyjął ich do siebie, prawda? Poszli do niego, by przetrwać zimę. Zota w to wierzył. Tylko co się teraz z nimi stanie, gdy go już nie ma?

Czy Neil pozostanie w ukryciu i cesarz go nie znajdzie? Co z księciem? Zota nie chciał się tym teraz martwić, ale nie dawało mu to spokoju.

Co się stało w Iglicy, że go zabito? 


To nie czas na pytania. Zawołał Allena by podszedł, po czym zaczął przeszukiwać ciało.

- Co Zota robi?

- Jemu się to już nie przyda. - odparł cicho, choć z wielkim żalem. Monety. Biżuteria. Nieśmiertelnik… 

Zabrał wszystko co się da. Nawet złoty kolczyk z ucha. Wszystko to podawał Allenowi, by ten schował to do torby. Młody, niedoświadczony nekromanta czuł, że robią źle, ale też rozumiał Zotę. Będą potrzebować wszystkiego, co pozwoli im przeżyć. 

Hedra nosił karwasz ze schowanym ostrzem. Ostrożnie mu go zdjął. Jego ciało robiło się zimne. Sztywniało.


Jego długi łuk pozostał w nienaruszonym stanie, choć strzały przy upadku złamały się wszystkie. 

Wcisnął go Allenowi w ręce. Nekromanta trzymał go jak największy skarb, choć nie wiedział co ma z nim w ogóle zrobić. Nigdy w życiu nie trzymał broni, a co dopiero tak wspaniałej. Pomimo tego, że ten łuk ma już wiele lat, a cięciwę miał wymienianą dziesiątki razy, wciąż sprawował się jak należy. Przynajmniej w rękach Mistrza Magii.


Coś go tknęło. To nie wszystko. Zota rozejrzał się po najbliższej okolicy, kręcąc głową z lewej na prawą stronę. Czuł coś, czego zupełnie nie rozumiał. Ścisk w żołądku, suchość w ustach i dezorientacja to tylko pierwsze co poczuł. Zapominał jak się oddycha. 

Jest blisko. Jest tutaj. Jeszcze kawałek… pod drzewem!

Nie mógł się ruszyć. Nie wierzył w to, co widzi. Ciało. Małe ciało. Dziecko. Czy to jest to dziecko?


To ono. To musi być ono. Nie ma innej opcji. 


Zerwał się na nogi, podbiegł do niego, czym prędzej wziął je w ramiona.

- To ten dzieciak - wyszeptał. Nie wierzył, że to się dzieje naprawdę. Jednakże to jest ono. To dziecko, którego szukał. Tak drobne i delikatne. Kruszynka, która waży tyle, co nic.

Wtulił je w swoją pierś, okrył białym futrem i wiedział już, że nie opuści jego boku. Nie potrafił się już na niczym skupić, tylko na tym dziecku. Jest tak zimne, tak kruche… tylko dlaczego nie czuje, by oddychało? Wpierw ściągnął rękawiczkę, przysunął dłoń pod jego nos. Potem skulił się, zbliżył swój policzek… i nic.Powietrze ani drgnęło.


Coś jest nie tak.

Allen pobłogosławił martwe ciało Hedry. Niech Drete przyjmie go do królestwa swego i ukoi jego duszę.


Ktoś się zbliża.


Włosy posklejane od krwi. Czy to przez upadek? Czy to przez uderzenie w drzewo? To niemożliwe. Są za późno? Musi żyć - Zota czuł jak w tym momencie cały świat mu się walił. Co jeśli bóstwo tego nie zrozumie? 

To bez znaczenia. Z jakiegoś powodu czuł, jakby cząstka jego właśnie umarła. Jakby ktoś wyrwał mu kawałek duszy. 


- Coście za jedni? 

Magowie zjechali ze wzgórza. Czworo ich siedziało na białych, zgrzanych i spoconych koniach. Aż parowały w tym zimnie. Zota się nie obrócił, tylko myślał co zrobić. Czy to wszystko ma jeszcze jakikolwiek sens. 

- Nekromanta! - zawołali.

W jednej chwili Zota obrócił się do nich, ze sztyletem przy gardle nieprzytomnego dziecka, jak gdyby nie zamierzał się zawahać by je zabić. Wszyscy czterej, jak jeden, stanęli w gotowości. Dwoje napięło łuki. Trzeci trzymał kostur, z którego emanowało ciepłe światło. Czwarty zsiadł z konia i wyciągnął miecz, lecz trzymał go swobodnie.

- Spokojnie - zaczął wysoki mężczyzna, choć w porównaniu z Zotą i tak jest niewielki. Póki co jednak Złotko klęczał, bo inaczej od razu by zauważyli, że dzieciak nie żyje. A tak? Miał chwilę na opanowanie sytuacji. Allen cofnął się aż do koni, ale za bardzo bał się, by uciec. Ściskał łuk Hedry, a kolana trzęsły mu się jak galareta.

- Dogadajmy się - mag zaproponował - daj nam dzieciaka, a tobie i temu nekromancie pozwolimy odejść.


Kłamstwa. Zota wiedział, że kłamią. Magowie nie pozwolą im odejść. Tym bardziej nie mógł pozwolić im, by to dziecko wpadło ponownie w ich ręce. Jak tylko przekroczy Białe Mury, tak cała misja, z którą tu przyszedł, zakończyłaby się niepowodzeniem. To rozczarowałoby bóstwo. Przekreśliłoby ich konrtrakt. Zota skończy z wysmażonym mózgiem. Sam sobie to zrobi.

Do tego wciągnął w to wszystko Allena, tak się czuł. Z jednej strony odciążył Dysydentów od tego problemu - nekromanta w grupie by im tylko zaszkodził. Z drugiej, Allen to jeden z nich. Nie może go zostawić, nie może tak po prostu ryzykować, że magowie go skrzywdzą. Do tego to dziecko. Choć wie jak ma na imię, nie potrafi go sobie nawet przypomnieć. Martwy czy nie - jak będzie trzeba to dostarczy jego gnijące truchło do Sonz’Urie, by bóstwo szaleństwa mogło się na nie napatrzeć.


- Dogadajmy się inaczej - Zota w końcu się odezwał. Choć trochę chrypiał przez zimno i to, że od dobrych dziesięciu minut oddycha przez usta by się uspokoić, to brzmiał na pewnego siebie. Spoglądał na magów z dołu, ale gotów był do walki. Jedynie jego halabarda wciąż leżała za daleko. Do ciała Hedry, gdzie ją zostawił, miał z pięć kroków. Niby niewiele, ale w ferworze walki może się okazać aż zbyt dużo.

- Wy dacie mi dzieciaka, a ja w zamian będę łaskawy i daruję wam życie.

Zachichotali. Nic dziwnego. Jest ich czworo, a on wygląda jakby został sam. Może u jego boku jest i nekromanta, ale nie wyglądał na silnego przeciwnika. Trząsł się ze strachu, ledwo stał, nie mógł pozbierać myśli, a co dopiero rzucać zaklęciami. Z łukiem bez strzał też raczej nic nie zrobi, a nie wygląda na kogoś, kto chowałby asa w rękawie.

- No powiem ci, że śmieszny jesteś. Ostatnia szansa. - mag warknął, uniósł miecz wyżej. Prosty, o wąskim ostrzu. Niezbyt długi, ale za to pewnie lekki i szybki.

- Dobra. Zrobimy tak. Weź dzieciaka. A ja się nimi zajmę - Zota wpierw mówił to jakby do nich, ale szybko zrozumieli, że tak naprawdę kieruje te słowa do nekromanty.

- Jasne - Allen ledwo potaknął, ale wiedział, że musi to zrobić. Tylko jak? Kiedy?


Zrobił krok do przodu. Mag już kreował kulę ognia, by nią cisnąć w nekromantę. Lecz Zota naparł mocno na drzewo, uderzył je barkiem. Gruby pień zadrżał, konary się zatrzęsły, gałęzie zadygotały i zrzuciły z siebie śnieg, tworząc chwilową tarczę przed magami i ich ogniem.

Zwyczajnie rzucił ciało dziecka w stronę Allena, nawet nie patrzył czy je chwycił, czy do niego doleciało. Nie miał na to czasu. Do halabardy również nie dobiegnie.

Lewą ręką, w rękawiczce, chwycił za czubek ostrza miecza. Naparł na niego, rozcinając skórę i lekko nacinając sobie dłoń. Ale zrobił to tak szybko, tak pewnie, że mag się cofnął, wykręcił ręką z mieczem w tył.

Przygotowanym wcześniej ognistym zaklęciem cisnął prosto w twarz Zoty. Rozświetlona od płomieni ukazała to, czego mag się zupełnie nie spodziewał. Dzikie oczy o pionowych źrenicach. Złote tęczówki na widok ognia wyglądały jakby się żarzyły żywym ogniem. Zaraz po tym płomienie roztrzaskały się na jego skórze, rozeszły po włosach i znikły.

Cienkie ostrze w uścisku Zoty nie wytrzymało. Pękło jakby je wykonano z drewna. Iva’Sol w mgnieniu oka chwycił za złamaną połowę i prostym ruchem wycelował prosto w dekolt maga.

- Dem…! - tylko tyle zdołał z siebie wykrztusić, nim jego gardło zalało się krwią. 


Kolej na następnego. Tylko którego? Tego najbliżej siebie, czy tego, który ma najbliżej do Allena? Musiał myśleć szybko, ale w tym zawsze górował nad innymi. Potrafił podejmować decyzje w ułamku sekundy.

Wyjął martwemu magowi ułamany miecz z ręki, wbił go w nogę konia, z którego zsiadał właśnie kolejny mag. Zwierzę stanęło dęba, mag stracił równowagę - to da mu cenny czas.

Odskoczył, ślizgiem wręcz dotarł do halabardy. Podniósł ją z ziemi czym prędzej i już miał skoczyć do kolejnego z magów, lecz jego nogi ugrzęzły w lodzie. Wpierw stopy, a potem jego kostki. Lód piął się po jego ciele niczym wijące się pnącza. Bez możliwości odepchnięcia się od ziemi nie mógł go łatwo skruszyć. Użycie broni mogłoby zranić go samego, a już i tak krwawiła mu dłoń.

Dwoje magów zsiadło z konia, jeden z małymi problemami przez ranne zwierzę, ale dał radę. Trzeci wciąż pozostawał w siodle, a jego kostur jedynie migotał delikatnym światłem. Zebrał wodze zwierzęcia i próbował go wycofać z pola walki. To może oznaczać dwie rzeczy. Albo nie zna walki, bo jest wyszkolony w pomaganiu innym, albo chce uciec, by zwołać posiłki.

Już chciał cisnąć halabardą niczym włócznią w zwierzę tego maga. Cokolwiek wybierze, nie może pozwolić mu stąd odejść. Z czwórką magów sobie poradzi, ale z większą ilością miałby już problem.

Nim jednak wziął porządny zamach, dostrzegł w ciemności jak cienkie sople lodu lecą w jego stronę. Mag ciskał nimi bez opamiętania, tworzył jeden za drugim, a te jak strzały skierowały się prosto w Zotę.

Wybacz - pomyślał tylko, po czym sięgnął po martwe ciało Hedry. Trzymając go za dekolt, uniósł go wysoko niczym tarczę. Słyszał tylko jak sople zanurzają się w jego ciele. Jak dziurawią mundur, rozrywają skórę, wbijają się w mięśnie i zatrzymują na kościach.

Kątem oka dostrzegł za sobą ruch. Wielka bestia wyłoniła się z ciemności, otworzyła paszczę pełną kłów… Nie. Widzi ją, słyszy, ale zupełnie nie czuje jej obecności. Zupełnie jak wtedy, gdy Zaide został opętany. To iluzja!

Zignorował ją. Przeczuwał, że kolejny atak nadejdzie z innej strony. I nadszedł. Z drzew zaczęły spadać kolejne sople, coraz większe, by nawet ciało Hedry nie zdołało go ochronić. Lodowe kły już miały się w nim zatopić, lecz cisnął halabardą po lodzie by wyrwać się z jego objęć. Jak tylko trochę się ukruszył, tak Zota wyrwał się z niego i odskoczył na bok.

Teraz to widzi. Jeden z magów posługuje się lodem i wodą. Drugi tworzy iluzje, które mają go rozproszyć - dostrzegł ich wiele. Mniej drzew wokół, by wpadał na te, których nie widzi. Krzewy tam, gdzie teren wydawał się dobry do walki. Gdyby nie to, że cały czas wyczuwał obecność Żółtej Księgi, zwątpiłby czy Allen na pewno cały czas tam stoi, był tak cicho.

Trzeci z magów to ten, który się chciał wycofać. Został jednakże. Emanuje dziwną magią. Mdłą, podobną do tej, którą czuje od Allena, ale nie jest ona przerażająca. Może są ze sobą powiązane? Czy jeśli tak, może to magia lecznicza? Tak wywnioskował, choć nie miał pewności.

To jego powinien się pozbyć najpierw, ale jest całkiem z tyłu. Wzmacnia kolegów jakimiś zaklęciami. Na pewno to zaklęcia ochronne przed bronią. Halabarda na nic się nie przyda i miałoby to sens, gdyby walczyli z kimś, kto polega tylko na broni.

Niech myślą, że mają przewagę.


Jego kolejnym celem został mag ciskający lodem. To on najbardziej się tu udziela, to on może go fizycznie zranić najbardziej. Lecz jak tylko się do niego zbliżył, by stanąć z nim do walki, tak dostrzegł coś, co sprawiło, że poczuł smak wygranej.

To woda. Otoczyła maga niczym tarcza. To nie tylko mag lodu, może kontrolować wodę! Musi tylko zmusić go do tego, by rozlał ją po całym polu.

Wyprowadzał ataki halabardą, ciął z góry w dół i z dołu w górę - wiedział, że wymachiwanie dookoła sprawi jedynie, że ostrze utknie w jakimś drzewie. Haczył o konary drzew, ścinał też gałęzie, ale liczyło się tylko to, by wodny mag zbliżył się do swoich towarzyszy.

Wrony latały wokół niego, kłapały dziobami, atakowały szponami. Słyszał je. Widział je. Nawet wydawało mu się, że wiatr od ich skrzydeł muska jego skórę. Jednakże ich w ogóle nie czuł. To wszystko to upierdliwe iluzje. Wielu by się przed nimi broniło. Może nawet i wpadło w panikę. Ale on nie. Jakby ich w ogóle nie widział. Jakby na niego nie działały.

W końcu uniósł nogę i jednym solidnym ruchem kopnął maga w brzuch, pchając go na iluzjonistę. Wodna tarcza objęła ich obu. Choć kusiło go, by zahaczyć o trzeciego, tak stwierdził, że taka okazja może się więcej nie powtórzyć. Zanurzył lewą dłoń, bez rękawiczki, w wodnej tarczy. Czuł jak go kąsa. Odpycha od siebie. Ale to koniec. 

W jednej chwili po całej wirującej wodzie rozeszło się wyładowanie elektryczne. Jedno, solidne, wypalające wszystko na swojej drodze. Wpierw sparaliżowało magów. Porozrywało ich nerwy. Wysmażyło ich w jednej chwili. Nie tylko oni to odczuli.

Zota nie mógł ruszać tą dłonią. Ta potęga po zetknięciu z wodą sparaliżowała jego lewe ramię. Opadło bezwładnie, drżało od poparzonych nerwów. Palce nie reagowały, choć drżały co jakiś czas, zaciskały się i rozprostowywały mimowolnie. 

Obrócił sobie halabardę w prawej dłoni i cisnął ją jak włócznią. W konia. Trafił go w pierś. Zwierzę upadło na kolana, mag musiał się ewakuować z siodła. Zota zdążył do niego podbiec i go chwycić. Nie chciał, aby cierpiał, ale nie mógł go zostawić przy życiu. Za dużo widział. Za dużo może powiedzieć innym.

I wtedy też wypalił i jego. Czuł jak silna energia chce rozsadzić jego palce, jego zranioną dłoń i ramię. Nie mógł się zatrzymać. Ciało maga wpierw dygotało, aż w końcu zaczęło śmierdzieć spalenizną. Rzucił jego truchło na ziemię. Popatrzył na ranne konie. Dwa są całe, dwa są ranne, ale będą żyć. Jak tylko magowie je znajdą, tak się nimi zaopiekują.

A znajdą ich na pewno.


Zota odetchnął z ulgą. Neil zawsze mówił, by od magów trzymać się z daleka. Zwłaszcza Zocie to powtarzał, by go nie znaleźli. By nie wiedzieli, że taki demon jak on istnieje, aby nie zaczęli go szukać. Ale to tylko ludzie. W dodatku zamiast zbroi mają mundury. Te ze Złotej Iglicy, jak ten który ma Hedra, wydaje się znacznie grubszy i solidniejszy. Jednak to, co noszą magowie z Białej Iglicy jest tak delikatne, że z dobrym ostrzem nie ma szans. Tak czy inaczej, wolał, by nie pozostało tu po nim żadnego śladu. Ani po nim, ani po Allenie. Tym bardziej po dziecku, po które tu przyszli.


Nie czuł ramienia kompletnie, ale wiedział, że to tylko kwestia czasu nim wróci do siebie. Wysmażył sobie głowę i żyje, więc z ręką nie powinno być najmniejszego problemu. Zabrał halabardę z powrotem. Podszedł do Allena i zwyczajnie objął go ramieniem. Głowę oparł o jego ramię.

Nekromanta trzymał ciało dziecka na rękach. Wyglądało jakby spało.


- Dobrze się spisałeś. Dziecko wciąż jest z nami, konie nam nie uciekły…

- Zota jest ranny - Allen zauważył, choć w tych ciemnościach widział tyle, co nic. Czuł jednak, że coś jest nie tak. Czuł zapach krwi i spalonej skóry.

- Wsiądę na konia i mi go podasz, dobrze? - Zota zignorował pytanie, odsunął się o krok i powoli udał się w stronę Złocistej. Klacz nieraz widziała go podczas walki i nieraz wiozła go rannego, toteż od razu wiedziała, żeby się nie kręcić, gdy będzie na nią wsiadał. Aż syknął z bólu, gdy w końcu udało mu się usiąść w siodle. Allen podał mu ciało chłopca. Posadził je na przednim łęku, plecami oparte o siebie. Ułożył swoją ranną rękę wokół niego. 


Wsiedli na konie i ruszyli przed siebie. Tym razem to Allen prowadził. Dokądś. Zota podążał za nim. Siedział w siodle, zmęczony, do tego bardzo rozczarowany tym wszystkim. Konie szły powolnym stępem. Zota rzadko kiedy spał w siodle, ale teraz oczy same zamykały mu się do snu. Nie wiedział co dalej. Ne’Anvi wciąż się nie odzywało.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz