Kolejne obietnice

 Zabić. Udusić czy przegryźć gardło?

Szarpali się. Jego dłonie coraz mocniej zaciskały się na jej szyi. Nie mogła krzyczeć. Wiła się pod nim, wierzgała nogami. Jej bezsilne ręce usilnie próbowały go od siebie odsunąć. Patrzyła w oczy samej śmierci. Dzikie, nieokiełznane, pełne nienawiści. 

Nie mogła okazać strachu. Próbowała z nim walczyć, lecz nie chciała, by zapanowały nad nią emocje. Jeśli on zobaczy jej strach, to będzie koniec.

- Van! - krzyknęła resztkami tchu.

Wpierw uderzyła go z otwartej dłoni w twarz. Potem znów. W końcu udało jej się zacisnąć pięść i ostatnimi siłami wycelowała w jego nos. W jednej chwili się cofnął, zabrał ręce z jej gardła i chwycił się za obolały nos. To zawsze działa, cud, że jeszcze jest cały. Po tym ile razy w niego oberwał w życiu, już dawno powinien być płaski czy powykrzywiany od złamań.

Rozwścieczył się jeszcze bardziej. Złapał ją za kostkę, przyciągnął jej ciało do siebie i przyszpilił do podłogi swym ciężarem. 

Cudowna niewiasta. Delikatna skóra, duży biust, który zawsze chowa ściśnięty za gorsetem. Talia osy. Jeszcze te szerokie biodra i silne uda, w których jego pazury uwielbiały się zatopić. Z twarzy ślicznotka o lekko zadziornych rysach, niewielkich oczach, ale za to cudownych ustach. W tej szarpaninie, jej brązowe włosy uciekły ze wstążki, rozlały się po podłodze.

Chciał ją mieć. Zdzierał jej ubranie, ignorował to, że z nim walczy. Nie miała szans. Wpierw jej brązową suknię, potem koszulę, gorset… Delektował się jej nagim ciałem. Całował jej skórę, obojczyki, mostek, potem piersi, które ssał i przygryzał sutki. Już sięgał do jej bielizny, zsuwał ją w dół, wędrując dłonią po jej udzie.

Wtedy też zamarł w bezruchu. Jak sparaliżowany, nie mógł się ruszać. Zwiesił głowę. Jego długie, czarne włosy, okryły ją niczym delikatnym odzieniem. Wnet odsunął się jak poparzony. Wcisnął się w kąt, zakrywając twarz, jakby chciał przed tym wszystkim uciec.

Dziewczyna zamiast uciec, czym prędzej zbliżyła się do niego. Odsunęła dłonie od jego twarzy, objęła go, tuląc go do swych nagich piersi. Dłonią gładziła go po skroni, szeptała, że wszystko już dobrze.

Siedziała z nim tak długo, ile trzeba. Cały czas czuła jak szybko bije jego serce. Nierówny oddech również świadczył o tym, że jeszcze nie jest w porządku. Dlatego nawet nie zamierzał kłamać, że już mu przeszło. Wyczułaby to kłamstwo na kilometr.

- Kiedyś cię skrzywdzę.

- Nie możesz mnie skrzywdzić.

- Bo prawo twierdzi, że mąż może gwałcić żonę ile chce? - parsknął, sięgnął po chustkę ze swojej koszuli i wytarł sobie obolały nos i przetarł oczy.

- Bo wiem, że to nie ty - odparła.

Luna Eleine to wyjątkowa kobieta, która - choć mogłoby się wydawać inaczej - to ona rządzi w tym domu. Drobna jak kruszynka, choć wydawać by się mogło, że padła ofiarą bestii, doskonale wiedziała na co się pisze.

- Kiedyś cię zabije. A ja będę się temu przyglądać, bo nic nie będę mógł zrobić - Vanshid powiedział cicho. Luna wtem wstała, zaoferowała mu swe dłonie by i on wstał. Poprowadziła go do łóżka. Pomogła mu usiąść, wiedziała, że wciąż nie panuje jeszcze nad swoim ciałem. - Powinnaś uciekać. Jak najdalej ode mnie.

- Przypomnę ci tylko, że to ja ci się oświadczyłam. Po tym jak omal to, co w tobie siedzi, nie zjadło mnie w spiżarni. Gdyby nie trufle, które znalazłam w koszu pod ręką, nie byłoby mnie tu. A mimo to, jesteśmy razem, jesteś moim narzeczonym i w przyszłym roku się pobieramy, czy tego chcesz czy nie.

- Nie zgodziłem się na to.

- Ale ja cię nie słucham, bo ty jedno myślisz, a drugie mówisz - Luna pomogła mu zdjąć ubranie. Jego wysokiej jakości koszulę, która w dotyku przypominała puch. Potem spodnie szyte na miarę, wykonane z grubej, czarnej nici. Czarne ubrania zawsze sporo kosztują, a on miał kilka par i zawsze wyrzucał te znoszone, by zastąpić je nową parą. Następnie zsunęła jego skarpety i od razu je razem zwinęła, by się nie zgubiły.

Zwykle skarpety rycerzy po całym dniu są przepocone, śmierdzące i klejące - lecz u Vanshida, nawet po całym dniu pracy, te były świeże jak z rana. Może to przez materiał, może przez to, że ten mężczyzna nie zniósłby nawet chwili w spoconych ubraniach?


Za oknem świtało. Rano oboje powinni się stawić do pracy. Luna w zamku, a Van u generała. Ale może uda się przespać choć trochę. To była ciężka noc. Zbyt ciężka. A będą tylko gorsze. Obie pełnie się zbliżały.



- Panie Vanhalen, czy wszystko w porządku? - Vanshid z rana usłyszał głos staruszki, która mieszkała na parterze. To jej dom, on tu tylko wynajmuje całe piętro dla siebie. Ale skoro przyszła i zapukała do jego drzwi to znaczy tylko jedno. Zaspał. I to nie godzinę czy dwie. Już południe.

Zerwał się z łóżka, czym prędzej zaczął ubierać.

- Tak! Zaraz idę do pracy! - odparł przez drzwi. Lubił tę panią. Tylko czasem mogłaby przychodzić szybciej. Przecież wiedziała, że Van wstaje rano. To nie jej obowiązek, oczywiście, ale skoro już się interesuje, to czemu nie zrobić tego tak jak należy?

Dawno tak szybko się nie przygotowywał do pracy. Założył ubranie z wczoraj, z czym nie czuł się najlepiej, ale już nie miał czasu na sięganie czegoś czystego z szafy. W toalecie tylko migiem się przemył wodą z wiadra, nawet nie pomyślał o tym by się uczesać. Włosy w warkoczu powinny wytrzymać przez noc i nadal wyglądać jak należy, prawda? Zwłaszcza gdy są tak długie, jak u niego. Związuje je w warkocz do lędźwi, a resztę pozostawia luzem. Najdłuższe sięgają do ud, choć większość z nich sięga trochę poniżej krzyża.

Wciągnął tylko jeszcze buty na nogi i zabrał kurtkę z haczyka przy drzwiach. Poinformował właścicielkę domu, że wychodzi, po czym prędko pobiegł do pałacu, gdzie powinien się spotkać z generałem.


Wstyd. Większość rycerzy wyruszyła na wojnę, a on? Spóźnia się do pracy. Gdyby nie to, że jest ulubieńcem księżniczki Savary, pewnie długo by nie zagrzał pozycji w tych szeregach. Nie żeby mu zależało - zwyczajnie wiedział, że nie powinien zawieść przełożonych.

Choć nienawidził swojej pracy, nie pozwoliłby sobie na to, by przynieść komuś hańbę. Dlatego czym prędzej udał się do gabinetu generała. Ten mieścił się w północnej wieży, skąd rozlegał się widok na góry Er-Nar. Długie, kręte schody, które zawsze go irytowały swymi nierównymi stopniami, teraz pokonał w moment.

Przed drzwiami oczywiście wziął głębszy wdech, wygładził swoje włosy, zebrał je z lewej strony za ucho, po czym zapukał. Odliczył do trzech i wszedł do środka.

Gabinet wyglądał na pusty. Papiery pochowano do szafek, jedno z okien zostało uchylone aby się wywietrzyło. Po generale ani śladu. Pewnie jest na jakimś spotkaniu.


Zabij.


Czy ktoś tu jest? Ułożył dłoń na rękojeści miecza, który zawsze trzymał przy pasie. Na szczęście go nie wyjął. Jak tylko podszedł do krzesła, tak ujrzał znane w całym cesarstwie, perłowe loki. 

Przecież to cesarzowa! 

Siedzi na fotelu, odwrócona do okna,ogląda góry z Er-Nar. Jak gdyby tęskniła za swym domem. 

Van nie wiedział co robić. Jej obecność go onieśmiela. Widzi w niej ideał, który kocha bezgranicznie. W jego oczach jest jak bogini. Wiecznie piękna. Nieskazitelna.

Uklęknął na jedno kolano. Przyłożył dłoń do piersi. Głowę zniżył i zamknął też oczy na znak szacunku i zaufania.

- Jej cesarska mość - odezwał się z należytym jej szacunkiem. Czekał w bezruchu na jej rozkaz. Czy chce być teraz sama? Czy zawołać dla niej generała? Co tutaj robi?

- Spocznij, rycerzu. 

Teraz żałował wszystkiego. Wczorajszych ubrań, nieuczesanych włosów, tego że tak długo spał.

Gdyby wiedział, że przyjdzie mu przebywać w jednym pomieszczeniu z cesarzową…

Właśnie. Gdzie są strażnicy? Powinno ich tu być co najmniej dwóch. Nie widział też nikogo na dole. To jedna z tych sytuacji, w których nie wie co robić.

Nie powinien pozostawić cesarzowej samej, gdy straży nie ma w pobliżu. Jako rycerz ma obowiązek ją chronić. Jako mężczyzna jednak nie powinien przebywać z nią sam na sam. Tym bardziej po tym, co się zdarzyło wczoraj między nim a jego narzeczoną. Nie ufa sobie.

- Deux polecił mi rycerza imieniem Vanshid Vanhalen. - oznajmiła, obracając się z fotelem w stronę biurka, by na niego spojrzeć. Miał spocząć, lecz on wciąż klęczał. - To twoje imię, prawda?

- Czym mogę służyć?

O co chodzi? Dlaczego generał go polecił? Czy cesarzowa przyszła tu, by spotkać się właśnie z nim? Jedyne czego się bał, to że to wszystko popsuje mu obietnicę złożoną księciowi. Może i nie obietnicę, ale powiedział, że wykona jego rozkaz. Dla niego to jedno i to samo. 

Cesarzowa poprosiła go by usiadł. Tak też zrobił, ale siedział jak na szpilkach. Wyprostowany, z głową wysoko podniesioną, choć zwykle nosił ją zwieszoną, by ludzie na niego nie patrzyli. Nie znosił swojej twarzy - jak i całego ciała - pokrytego ciemnymi piegami. W dodatku jego twarz miała tak wyraźne rysy, że często przykuwał uwagę kobiet. Spory podbródek o równo zarysowanej linii szczęki, wyraziste kości policzkowe i duże brwi, lecz o idealnie prostym kształcie, lekko zagięte na łuku. Do tego te rzęsy - niejedna kobieta o takich marzyła. Dlugie i gęste, tworzyły ciemną obramówkę jego jasnych oczu.

- Wiem, że mój syn poprosił cię o przysługę. Przed wyjazdem, Adan poinformował mnie o szczegółach. Ponoć będziesz poszukiwać jakiegoś dziecka, gdyż jak sądzisz, to ono jest przyczyną agresji ze strony Zaarg. - Mówiła, a Vanshid chłonął każde z jej słów. Uwielbiał jej głos. Z silnym naryjskim akcentem, a jednak tak delikatny jak muśnięcia słońca o poranku. Mógłby słuchać jej głosu całymi dniami.

- To prawda. - Potaknął krótko, by nie odczuwała, że prowadzi monolog.

- Zrobię co trzeba, by pomóc mojemu synowi. Jeśli uważasz, że i ty w ten sposób możesz mu pomóc, mogę sfinansować twoją wyprawę, przydzielić ludzi. Powiedz proszę, czego będziesz potrzebował - widocznie cesarzowa chce pomóc. Niestety, ale Vanshid nie potrzebuje jej pomocy. Nie chciał wyjść na nieuprzejmego. Musiał coś szybko wymyślić.

- Dziękuję za hojną ofertę, wasza wysokość. Muszę niestety odmówić. Mam informatora w Przystani Powrotu, widok rycerzy mógłby go spłoszyć, gdyż w przeszłości nie układało mu się najlepiej - Vanshid starał się mówić ostrożnie. Nie chciał jej urazić. Nie wybaczyłby sobie tego.

- Informator? - nie ukrywała zdziwienia. Vanshid miał swoje tajemnice. Choćby to, że jego akta są… zadziwiająco nudne. Chłopak ze wsi, który przyszedł do miasta by uczyć się prawa. Potem stał się strażnikiem i gdyby nie to, że pomógł młodziutkiej księżniczce, pewnie nadal by nim był.

- Nie chcę mieć przed tobą tajemnic, moja pani - wziął głębszy wdech - W miejscowości, gdzie się urodziłem, mieszkał zbieg z Zaarg. Miał też syna, rok młodszego ode mnie. Gdy mój ojciec zmarł, ja miałem cztery lata. Matka wyszła za tego Zaargeńczyka, by podnieść nam standard życia po utracie ojca. Wtedy nie wiedziałem, że to nie powinno mieć miejsca, dopiero po przybyciu tutaj do Rivel, zrozumiałem, że ojczym jest w naszym cesarstwie nielegalnie. - Van mówił. Eada słuchała, nie zamierzała mu przerywać i jak na mądrą kobietę przystało, doceniała to, że Vanshid otworzył się przed nią. Mężczyźni rzadko o sobie mówią. - Musiałem to ukrywać. Gdyby ten fakt wyszedł na jaw, mógłbym mieć problem aby dostać się na akademię. Nie dostałbym pracy w straży, na czym bardzo mi zależało.

- Rozumiem, że to twój ojczym przekazał ci cenne informacje na temat Zaarg - Eada wywnioskowała to bezbłędnie.

- Tak. Wiele opowiadał mi i mojemu przyrodniemu bratu o tym kraju, zwyczajach, tradycjach… Również o armii, jaką dysponuje Zaarg. Ojczym już nie żyje, gdyż Zaargeńczycy nie żyją długo. Chcę zatem spróbować odnaleźć mojego przyrodniego brata, liczę na to, że pomoże mi dojść do tego, czego, albo i kogo szukają Zaargeńczycy. Dlatego też chcę wyruszyć sam. Jako cywil.

Tym oto zakończył swoją wypowiedź. Cesarzowa przyglądała mu się tymi niebiańskimi oczami. Jak będzie się w niego tak wpatrywać to Van po prostu się tu rozpłynie. Było mu gorąco. Eada nie pociągała go jako kobieta. Owszem, to atrakcyjna dama, za którą obejrzałoby się wielu mężczyzn, lecz dla Vanshida była kimś znacznie więcej. Ideałem, wzorem, z którego chciał czerpać przykład. Panią, za którą chciał podążać. Słuchać jej mądrości, chronić ją i jej dzieci.

Tak został wychowany - by miłować cesarzową. A cesarz? Dobrze wie, jaki jest cesarz i nigdy nie poprzysiągłby mu lojalności. Nawet jako rycerz. Wolałby aby go ścięto, niż miałby mu podlegać. Nic tylko niszczy to piękne cesarstwo.

- Dochowam twojej tajemnicy. Z pewnością ta sytuacja nie była dla ciebie łatwa. Jednakże dowiodłeś niejednokrotnie swej lojalności - Eada oznajmiła z uśmiechem cieplejszym niż promienie słońca. Ulżyło mu. Naprawdę. Wiedział, że można jej ufać. To złota kobieta. - Czy uważasz, że twój brat byłby w stanie odnaleźć mojego syna, Khayshiego? - zapytała po chwili. 

Tego nie wiedział. Nawet magowie ze Złotej Iglicy nie dali rady, choć… kto wie? Nie widział go od siedmiu lat. Znając go jednak, domyślał się, że nie siedział bezczynnie cały ten czas.

- Obiecuję, że zrobię wszystko, by odnaleźć twego syna, moja pani. Spróbuję pogodzić zadanie od księcia Adana, oraz twą prośbę, moja pani.

- Jest jeszcze coś - cesarzowa wyglądała na zmieszaną. Nie wiedziała jak mogłaby to powiedzieć. Van nie chciał by tak się przy nim czuła, ale nie mógł jej wiele w tym momencie zaoferować, by ją uspokoić i zapewnić, że może mu ufać. Jedynie skinął głową, że słucha uważnie. - Jeśli jakimś cudem uda ci się znaleźć Neila de Saade, proszę, powiedz mu, by się ze mną spotkał. To ważne.

– Moja pani - Van nie tego się spodziewał. Neil de Saade? Nie ma go od dobrych paru lat w pałacu. Ponoć zbiegł, choć wiele osób twierdzi, że zginął - nie znam pana de Saade osobiście. Nigdy też go nie widziałem, nie chciałbym się pomylić.

- Ach, tak, oczywiście - Eada potaknęla. Zrozumiała, że w ten sposób chciał zapytać o szczegóły, bez zadawnia niewygodnych pytań. - Neil jest wysokim Naryjczykiem o trzech bliznach na twarzy. dwóch poziomych na skroni i jednej pionowej, która je przecina. Włosy miał o kolorze zboża, choć teraz mogą już być siwe. W pałacu zawsze się golił, choć wiem, że gdyby mógł to pozwoliłby sobie na zarost. Uwielbiał też chodzić w błękitnych koszulach. Podkreślały kolor jego oczu.

- Dziękuję. Jeśli uda mi się go znaleźć, mam nadzieję, że nie będzie trudny w obyciu - Van nawet pokusił się na uśmiech. Chciał by cesarzowa czuła się przy nim bezpiecznie. Jej tajemnice nie ujrzą światła dziennego. Nie z jego ust.

- Jeśli będzie robił problemy, powiedz mu proszę, że… - na chwilę zamilkła. Popatrzyła Vanshidowi w oczy, darząc go zaufaniem - Khayshi to jego syn.

- Książę…?

W pierwszej chwili to wszystko nie miało sensu. Jak to jego syn? Cesarzowa ma dziecko z byłym generałem? Przecież tak nie można. Nie winił jej za nic, zwyczajnie się tego nie spodziewał. 

Lecz to wszystko tak naprawdę miało sens. Generała stracono za zdradę cesarstwa. To oczywiste, że Arande dowiedział się o zdradzie. Nie zależy mu na odnalezieniu Khayshiego, bo to nie jego syn. Robi to tylko dlatego, by ludzie myśleli inaczej.

To też wyjaśnia dlaczego Khayshi ma perłowe loki, a nie jak Adan i Lacelle, czarne włosy. To czysty Naryjczyk. To oczywiste.

Jakim cudem tego wcześniej nie zauważył?

- Znajdę ich. Obiecuję. W zamian tylko proszę o to, by moja narzeczona mogła się tutaj czuć bezpiecznie pod moją nieobecność. Nazywa się Luna Eleine.

Cesarzowa się zgodziła na taki układ.



Noc przed wyjazdem spędził z Luną. Wieczorem zabrał ją nad rzekę, gdzie zjedli razem kolację - zwykły piknik, korzystali z ciepłego wieczoru. Przy niej jest zupełnie innym człowiekiem. Uśmiecha się, śmieje, nawet żartuje i pozwala sobie na chwile beztroski. 

W domu urządził jej ciepłą kąpiel przy kominku, gdy sam w tym czasie umył się w misce z zimną wodą.

A potem się kochali. Najpierw delikatnie, patrząc sobie w oczy, szepcząc czułe słówka i całując się bez końca. Każdy jego dotyk pokazywał jej jak bardzo ją kocha.

Wtem obrócił ją na brzuch, wziął ją brutalnie od tyłu i penetrował głęboko jej ciało. By nie krzyczała, wsunął palce do jej ust.

Na koniec to on jej uległ. Pozwolił jej się dosiąść i ujeżdżać go tak długo, jak tylko chciała.


- Jak będziesz chciał z kimś zlec to zrób to. - Luna powiedziała po chwili, gdy leżeli razem wtuleni w siebie. 

- O czym teraz mówisz? - nawet nie otworzył oczu. Chciał po prostu przy niej zasnąć.

- O prostytutkach. Ladacznicach. Ładnych koleżankach. Ale tylko jeśli są ładniejsze ode mnie.

- Tylko cesarzowa jest ładniejsza od ciebie - Van odparł. Nie widział w ogóle sensu tej rozmowy. Nie chciał nikogo innego, nawet na chwilę. Nawet gdyby miał czekać latami.

- Głupek. Poważnie mówię. Masz swoje potrzeby i ja to rozumiem. Tylko masz wrócić do mnie.

- Za dużo o tym wszystkim myślisz. - wtem na nią zerknął, lecz już nic nie widział. Palenisko wygasło, toteż ciemno się zrobiło w domu.

- Po prostu teraz albo nigdy. Jak chcesz przygód i się wyszaleć to będzie to jedyna okazja i ja to rozumiem. Jak wrócisz to pewnie będziemy mieli już dziecko na głowie, więc też nam się nie będzie nic chciało.

O czym ona mówi? Aż usiadł. Obrócił ją w swoją stronę i pochylił się nad nią. Nie widzieli się, ale doskonale mogli wyczuć swoje twarze. On dotknął jej szyi, a ona ujęła go za policzek.

- Jesteś zmęczona, bredzisz.

- Wiem, że bredzę. Bo jestem w ciąży.

Co ona powiedziała? To chyba już ta godzina, gdzie wydaje się, że wszystko jest jakieś inne. Trochę śmieszne. Trochę irytujące. To pewnie przez zmęczenie.

Luna nie jest przecież w ciąży. Nie może być. Nie z nim. Co jeśli dziecko urodzi się takie jak on? Piegowate. Agresywne. 


Nie mogę jej zabić!


Wiele razy słyszał o tym, że rodzice mdleją na wieść o dzieciach. Zawsze myślał, że to tylko wyolbrzymienie tego, jak się czuli. W końcu taka nowina to radość. Ogromne emocje. A do tego też wielki strach.

Sam czuł się jakby miał zaraz zemdleć. Nigdy nie myślał o dzieciach. O konsekwencjach seksu też nie. Co powiedzą jej rodzice? Wbiją mu widły w rzyć! Jak to tak, dziecko przed ślubem? Już ledwo znieśli fakt, że Luna z nim pomieszkuje co parę dni. Niewiasta bez ślubu, sam na sam z mężczyzną pod jednym dachem? A teraz co powiedzą? Że zostawił ją samą z dzieckiem i uciekł! Nie uwierzą przecież, że dostał zadanie od samego księcia. W dodatku nie poszedł na wojnę, tylko gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie. Na pewno uciekł!

Nigdy nie przejmował się tym, co mówili ludzie. Ale to przecież jej rodzice. Luna to ich perełka, oczko w głowie. Albo obedrą go ze skóry, albo uznają za bawidamka. Im dłużej nie będzie wracać, tym będzie gorzej. Co jeśli przegapi narodziny? Tego mu nie wybaczą.


- Jak to w ciąży? Jak ja mam cię teraz tu samą zostawić? Nie mogę…

- Nie będę przecież sama. Mam rodziców, młodszą siostrę i starszego brata. Pomogą mi we wszystkim.


O bogowie. Jeszcze brat! - zapomniał o nim całkowicie. A przecież to chłop wielki na dwa metry. Nie wzwyż, ale wszerz! Jak taki się rzuci na Vanshida by mu skopać dupsko, to Van się nie pozbiera. W dodatku to rzeźnik. Wykastruje go. Na pewno.

Już widział wszystkie najgorsze scenariusze. Jednak jeden jej dotyk uspokoił wszystkie jego myśli. Zbliżyła się do niego i ucałowała jego usta.

- Nie mam pomysłu na imię, więc liczę, że podczas twojej podróży wymyślisz takie, które będzie mieć dla ciebie ważne znaczenie. A teraz chodź spać. Jutro rano przecież wyruszasz.


Co o tym wszystkim myśleć? Jak zasnąć?


Nie możemy jej zabić! Van!



Pożegnanie było jeszcze trudniejsze niż myślał. Luna odprowadziła go aż do bramy, gdzie czekał na niego jeden z cesarskich koni. Cesarzowa uparła się, że chociaż w ten sposób mu pomoże i dała mu jednego z najlepszych koni myśliwskich, o pięknej, kasztanowej sierści i delikatnej, białej gwiazdce na czole. 

Oprócz niezbędnych do życia rzeczy, takich jak koc, posłanie, zapas jedzenia, małą apteczkę, dużo wody i jedzenia dla konia, Van przypiął do siodła również swoje dwie długie włócznie, dwa krótkie miecze i jeden dwuręczny. Cały czas zastanawiał się, czy to wszystko. Oczywiście wziął też dodatkowe ubranie, a w płaszczu schował dokumenty od księcia, które miały mu pomóc w trudnych sytuacjach.

No i przecież złoto, najważniejsze. Trochę schowanych w siodle, trochę w jego granatowo-zielonym płaszczu, trochę w sakiewce przy pasku. Raczej nikt go nie okradnie, ale woli nie znaleźć się w sytuacji bez pieniędzy.

Na koniec, na głowę założył bordową, trójkątną czapkę, którą zdobiło biało-czarne, szerokie pióro.


Ostatni pocałunek. Najsłodszy i zarazem najbardziej gorzki. 



I jak na złość - zaczęło padać. Przywykł już do tego. Los zawsze rzuca mu kłody pod nogi. Nie zamierzał się zatrzymywać.


Czekała go długa droga, aż na zachodnie wybrzeże. Po drodze planował cztery postoje, w gospodach albo w stajniach w pobliskich wsiach. Papier od Adana powinien mu w tym pomóc, o ile w ogóle nie wezmą tego za podróbkę. Póki co jednak, wolał używać złota. Kilka lśniących monet zawsze otwiera każde drzwi.


W deszczu to i bandytów nie ma. Tylko wszystko jest mokre. Ubrania, buty, włosy. Koń. Siodło. A lało coraz mocniej. 

Przez myśl mu przeszło, że może rozgniewał czymś Boga Nieba. Lecz jak spojrzał w górę, widział tylko chmury. Nie jest tym, który wątpi w istnienie Bogów. Jednakże wątpi w to, że w ogóle zwracają uwagę na ludzi. 

Gdyby sam był bogiem, nie obchodziłby go los tysięcy istnień. Co dana osoba robi tego dnia. O czym myśli. Czy modli się do niego.

Gdyby był bogiem, patrzyłby w swoje odbicie i zastanawiałby się co dalej. O ile bogowie mają lustra. Czy korzystają z dóbr śmiertelników? Jeśli tak, to czy zatem mieszkają wśród nich?

- Jeśli jesteś gdzieś obok i się ze mnie śmiejesz, to wiedz, ze mnie to nie bawi - Van powiedział w eter. Nie przestało padać. Ani też nie padało mocniej. Sytuacja jest stabilna, ale tak samo okropna jak poprzednio.


Jak tu nagle wyskoczył wielki kocur z krzaków. Ogromna pantera, o czarnym futrze. W jednej chwili wyłoniła się z buszu, rzuciła na konia.

Ten czym prędzej ruszył galopem, pędził przed siebie, nawet nie patrzył dokąd. Byle jak najdalej.

Vanshid zrobił głupotę, nie spodziewał się tego, to i nie trzymał konia kolanami jak należy. Nie dość, że upadł na ziemię, to jeszcze miał wielkiego kocura na karku. 


Czarne pantery - istoty tak wspaniałe, że znalazły się w herbie cesarstwa. Lasy roją się od nich, a podróżni powinni się wystrzegać ich terenów łownych.

Nie chciał zabijać zwierzęcia. Ono jest tylko głodne. Pewnie chciało zjeść konia.

Lecz jeśli pozwoli jej tu żyć, ktoś prędzej czy później zginie. Okropne dylematy. Jako rycerz nie powinien ich w ogóle mieć. Dobro cywili jest najważniejsze.


Kocur zaraz go rozszarpie. Już zatapia w nim swoje pazury. Zaraz zatopi i kły.

- Ach, wybacz kocie - sięgnął po niewielki nóż, który trzymał przy pasku. Rozciął łapę drapieżnika. Ranne zwierzę odskoczyło od niego. 

Wyliże się. Powinien. Gorzej jak napadnie go w drogę powrotną. Wtedy pozna go po ranie i z pewnością nie daruje.


Drapieżnik uciekł. Koń uciekł. A oprócz deszczu jest jeszcze błoto. Nie zamierzał już nic mówić. Jeśli to był znak od Boga, woli go nie prowokować drugi raz.



Konia znalazł dopiero pod wieczór, złapali go synowie gospodarza. Przynajmniej uwierzyli, że to jego i bez trudu mu go oddali. Przez to, że robiło się ciemno, Van i tak musiał już przenocować. Gospoda nie wydawała się takim złym miejscem. Opłacił nocleg i posiłek.


Obrzydliwy posiłek. W zupie pływała marchew, którą ktoś pociął w nierówne paski. Ziemniaki nie przypominały równej kostki. Była nieparzysta ilość klopsów. A te klopsy - o bogowie - z jednego nawet wystawała cebulka. Kto wie co w ogóle jest w środku? A ten chleb? Jest tak krzywy, że po odcięciu skórek przypominał trapez. I co to za ziarno w nim jest? Czy to dynia?


Nie mógł tego zrobić. Gosposia po raz pierwszy widziała, by dorosły mężczyzna tak się zachowywał przy jedzeniu. Dłużej się przyglądał temu co miał na łyżce niż dziecko, które nie lubi zupy. 

Jeszcze kwasil się i krzywił na samą myśl włożenia tego do ust. Nawet nie posmakował, a już twierdzi, że niedobre? Przynajmniej dobrze zapłacił, mógł sobie marudzić ile chciał.


Daj. Ja to zjem.


Zamknął oczy. Wziął kilka wdechów. Zgodził się. Wnet wszystko zniknęło i z miski, i z talerza. Włącznie z tymi skórkami, które wcześniej odkroił. Zjadł wszystko.

Źle się z tym czuł. Obawiał się, że to zwróci jak tylko się ruszy. Sama myśl o tym, że to wszystko było nierówne przyprawiała go o mdłości.

Zapłacił też za kąpiel. Gdy tylko gosposie wlały ciepłą wodę do wanny, zawołały go by mógł przyjść się wykąpać.

Z początku uprzejmie podziękował, ale jak tylko został sam na sam z wielką wanną, tak się zawahał. 

Jest brudny. Mokry. Jest mu zimno. Chce się wykąpać, zmyć z siebie ten brud i się ogrzać. Woda jest z pewnością ciepła, aż paruje.

Tylko ta myśl, że ludzie myli się w tej wannie przed nim go obrzydzała. To nawet nie o wodę chodzi. O sam fakt, że ich spocone stopy, brudne tyłki i genitalia siedziały w tej wannie. Chciało mu się płakać.


Ja się umyję.


Zamknął oczy. Co jeśli jego dziecko też będzie zmagać się z tymi problemami? W jego domu nie jest to tak wyraźne i uciążliwe, lecz w nowych miejscach to wszystko się nasila. Nie chciał, by musiało przez to przechodzić.

Gdy otworzył oczy, leżał w ciepłym łóżku. Opatulony kocem. Czysty i pachnący. Czuł się rześko. Był najedzony. A teraz szykował się do snu.

Nawet włosy miał umyte i już rozczesane, związane w długi warkocz.

Nie powinien sobie na to pozwalać.


Przynajmniej noc minęła bez zarzutów. Dopiero nad ranem, gdy pił kawę, słyszał zrzędzenie gosposi. 

- Czemu nie jesteś na wojnie? - zapytała, gdy stawiała mu talerz z wędlinami, kostką masła, kawałkiem sera i oczywiście chlebem. 

- Jestem pacyfistą. 

- Czyli co? Dezerter?

- Czyli kocham wszystkich. Nie lubię walczyć.

- A te miecze przy koniu to ukradłeś? Czyli żeś złodziej? Czy złodziejka? Włosy to macie dłuższe niż ja.


Zabiję ją.


- Mój mąż na wojnę poszedł! Mój mąż! A ty co? Duży i młody, po gospodach się szlaja!

Vanshid nie potrafi rozmawiać z ludźmi. Jest opryskliwy, złośliwy, sarkastyczny. A gdy ta kobieta stała tak nad nim i zobaczył jak przy każdym ze słów kropelki śliny pryskają jej z ust, tak zostawił wszystko i najzwyczajniej stamtąd uciekł. Nie chciał powiedzieć za dużo. W końcu obrażanie cywilów nie przystoi rycerzowi. A on cały czas się uczył jak to jest nim być.

Do tego czuł, że mógłby stracić panowanie nad sobą. Te myśli… które z tych myśli są jego? Nie chciał jej krzywdzić.


Przynajmniej nie pada. Dosiadł swą klacz i ruszył dalej, traktem na zachód. 

Ta część cesarstwa jest wyjątkowo mocno zalesiona. Cała zachodnia część kraju, niemal aż do wybrzeża, to lasy. Mieszane. Nie brakowało iglaków, cienkich jak takie patyki powbijane w ziemię. Nie brakowało też grubych dębów, które zajmowały tak dużo miejsca, że po ich wycięciu można by postawić cały dom. Ich korony o tej porze mieniły się kolorami jesieni. 

Nie tylko grzyby wyrosły po deszczu, również bandyci. Raz troje go otoczyło, chcieli wpierw po dobroci. Dali mu wybór - oddać wszystko, razem z koniem, albo umierać.

Rozbawiło ich niezmiernie gdy Vanshid zaproponował podobny układ - mogli odejść, lub umierać.


Bez zbroi i z krótkim mieczem w ręku, zabił ich. Jednemu rozciął wpierw kolano, drugi stracił głowę. Trzeci zwątpił w siebie i chciał uciekać, ale został przebity mieczem w płuco. Tak od tyłu, tak nie rycersko. Tego z rozciętym kolanem oszczędził, co by posprzątał kolegów, aby ci nie zalegali na trakcie.

Ubrudził ubranie od krwi. Jego granatowo-zielony płaszcz, poplamiony od krwi robił się po prostu ciemniejszy. Miał tylko nadzieję, że plamy zejdą z kolejnym deszczem.


Na horyzoncie kolejna gospoda, zaraz obok tartaku. Może tutaj jedzenie nie będzie tak obrzydliwe. Choć i w to wątpił. Ludzie nigdy się nie starają.


Ja zjem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz