Volsaige

 Tego dnia pogoda dopisywała podróżnikom. Białe chmury pokrywały całe niebo, aż po horyzont. Słońce, choć próbowało zza nich wyjrzeć, nie miało szans na wygraną. Odstąpiło, skryło się za nimi. Nikt nie czuł  wiatru, choć liście drzew kołysały się spokojnie. Pomimo wilgoci, nie wyglądało, jakby miało padać.

Grunt coraz to bardziej miękki, chlupotał pod końskimi kopytami. Krajobraz zmieniał się z każdą chwilą. Z bujnego lasu, zmieniał się w ponure bagna, pełne krzewów i powyginanych drzew. Liany zwisały z gałęzi, bluszcze pięły się po zniszczonej korze, a z kałuż wyrastały bujne krzewy. Droga, która prowadziła w nieznane, robiła się coraz trudniejsza. Komary cięły jak głupie, gzy próbowały dobrać się do końskiej skóry, a rechot żab dobiegał zewsząd.


Kim są? To Dysydenci. Ludzie, którzy już raz umarli dla społeczeństwa. Ci, którzy szukają własnego miejsca na ziemi, gdyż nigdzie ich nie chcą. Grupa spora, bo aż dziewiętnastu ludzi. Mężczyźni i kobiety, a nawet i jedno dziecko. Omijają ścieżki prawa, chowają się w cieniu i nie zadzierają z tymi, których unikać powinni. Miejscowi wierzyli, że to legenda. Zwykła bujda, która miała trzymać ludzi z dala od nieciekawych miejsc. Świadkowie zawsze różnie się o nich wypowiadali. A to, że im pomogli, a to, że demony wcielone w ludzką skórę. Ile ust, tyle historii. Co jest jednak w tym najlepsze, że gdy przychodziło co do czego, to nikt nic nie widział. Oczy nagle stawały się ślepe, a usta jakby ktoś zaszył. 


Mężczyzna, który nimi przewodził, wielki Naryjczyk, silny mąż, którego twarzy nie da się tak łatwo zapomnieć – zatrzymał swoją klacz. Jasne zwierzę o kremowej sierści i białej jak śnieg grzywie w końcu odetchnęło. Jednakże pod nogami nie rosło nic, co możnaby zjeść. Tylko błoto i trzciny. Zaraz za nią, zatrzymały się kolejne konie. Mogły w końcu odpocząć, zwłaszcza te, które ciągnęły pięć ciężkich wagonów. To właśnie w nich skrywali cały swój dobytek. Łupy z ruin, opuszczonych chat, drogie składniki, książki, rupiecie – nawet broń czy leki. Ich grupa szczyciła się dużym zorganizowaniem. Czy to w walce, czy właśnie w podróży. Doskonale uzupełniali swoje słabe strony i wzmacniali te mocne.


Dokąd tym razem zmierzali? Zbliża się zima, a ich ostatnia kryjówka została sprzedana za parę złotych Czeltów. Jednak wieśniacy wybrali złoto, choć Neil zapewniał sołtysa, że jeśli pozwolą im zostać w okolicy, żadna bestia ich nie tknie.

Do ich uszu niedawno trafiła wieść o tym, że przełęcz na zachód od Złotej Iglicy ma ostatnio dużą popularność wśród łotrów. Nikt tamtędy nie jeździ – miejsce to opuszczone jest przez ludzi, to i straże się tam nie zapuszczają. Miejsce dobre na zimę, a co potem? Tym się będą martwić później.

Jednakże, nawet jeśli wiedzą, gdzie chcą trafić, ich obecne położenie pozostawiało wiele do życzenia. Nawet As, ich zwiadowca, głowił się gdzie są. Wodził zielonymi oczami po mapie, próbował odnaleźć szlak, na którym się znaleźli, lecz takowego nie widział. Co więcej, żadna z map nie uwzględniała również i bagien. Te mokradła z pewnością mają wiele lat, kartografowie na pewno by je uwzględnili. Coś tu nie gra – myślał.

As to osoba nieomylna, doświadczona i z pewnością ma parę kart w swoim rękawie. Tak przynajmniej widzieli go pozostali. Jest tu najstarszy, liczy ponad pięćdziesiąt lat, a jego kasztanowe włosy, które związuje w warkocz, już od lat przeplatają się z siwymi.

Zwinął w końcu wszystkie mapy, pochował je z powrotem w tubki, które poprzypinał sobie do  siodła. Co miał zrobić, gdy mapy zawodzą? Ruszył galopem przed siebie. Zmęczony koń, równie stary, przywykł już do takich tułaczek. Pognał niczym zjawa, zniknął za krzewami.


Mieli czekać, póki nie wróci. Tylko kto by czekał w takim miejscu? Rozpalili ogień, dym choć trochę pomagał w opędzeniu się przed komarami. A i zjeść coś ciepłego w końcu mogli. Zapasy się kończą, a w tym lesie aż strach pomyśleć, jaka zwierzyna mogłaby się czaić. Idąc na polowanie, trzeba by ogromnego szczęścia, by trafić na niewinną łanię.

Robiło się coraz ciemniej, a pochmurne niebo straszyło widmem deszczu. Jeszcze tego by brakowało. By pogasiło ogniska, które i tak ledwo udało im się tutaj rozpalić.


Neil urodził się na północy. Jest Naryjczykiem, łatwiej mu znieść chłód niż pozostałym, jednakże nie chciał ich narażać na spędzenie nocy w takim miejscu. Tylko co robić? Jechać dalej w nieznane, czy zawrócić? Zwykle nie miał problemów w podejmowaniu decyzji, lecz tym razem było inaczej. Rozkojarzenie, niepoukładane myśli… Może się nie wyspał? Może coś go trapi? Nigdy nie mówił o takich rzeczach. Nie lubił okazywać słabości, a co dopiero się do nich przyznawać. Źle to znosił, choć nikt tak naprawdę nie miałby mu tego za złe. To on jest ogniwem, które łączy grupę. To on jest nadzieją na lepsze jutro.

Nieomylny lider z pochodnią w dłoni, oświetla mrok nocy, wiedzie przez nieznane, ku przyszłości, której wielu z nich nie miało.


Zwłaszcza on.

- O czym myślisz? - Naryjczyk usłyszał głos, na którego punkcie postradał zmysły. Jak opisać ten głos, skoro skrajności się wykluczają? Jest łagodny i agresywny. Otwarty i zamknięty. Spokojny, choć w jednej chwili może przepełnić się gniewem. Gdy odnosi się do Neila, zwykle brzmi cicho, tak  by żadne słowa nie dotarły za daleko.

To nie kobieta, choć można opisać jego głos kobiecym. To chłopiec, najmłodszy z całej gromady. Nie każdy jest w stanie w to uwierzyć, gdyż mierzył on sobie tyle samo, co Neil, który imponował niemalże dwoma metrami. Mało kto mógł mu dorównać pod tym względem, lecz co to dla Zoty? Ten młody diabeł wywodził się z wymarłego rodu Iva’Sol – tak zwanych Dzieci Słońca. Piękne osobniki, pełne gracji i majestatu. Ogromni ludzie, dorośli potrafili nawet przekroczyć magiczne trzy metry wzrostu. Póki co, nasz Złotko tylko trochę przewyższał innych, lecz to tylko kwestia czasu.

Zota to niemal książkowy przykład tego jak Dziecko Słońca wyglądać powinno. Brązowa skóra, która mieni się w świetle słońca złotą barwą. Czarne oczy rozświetlone złotymi refleksami. Włosy brązowe, wyblakłe od słońca. Gdyby nie ono, zachwycałyby kruczą czernią. Wysoki i szczupły, choć jadł co najmniej jak dwóch chłopów.

Odziany w szarą, pikowaną kurtkę, chował szyję i usta za czerwoną, grubą chustą. Jego włosy z kolei wpadały na twarz, zakrywały dzikie oczy, skrywały uszy i dalej szyję. Źle się czuł w krótkich. Jak gdyby nic go nie mogło wtedy uchronić przed światem.


Neil nie krył przed Zotą żadnych tajemnic. Choć są z zupełnie innych światów, można by rzec. Niegdyś te dwie nacje prowadziły zażarte wojny – aż dziw bierze, że tych dwoje dogaduje się jak ojciec z synem. Nawet z wyglądu są niczym przeciwieństwa. Neil de Saade przedstawia dumnie swój ród, prezentując wszystkie cechy Ludzi Północy. Szerokie barki, długie i silne nogi, szeroką szczękę i włosy o kolorze dojrzewającego zboża, które zwykł po prostu brać do tyłu, niekiedy związywać w krótką kitkę. Na swój zarost nawet już nie patrzył. Strzygł się, gdy mógł, a dawno już nie mieli do tego okazji.

Na co trzeba zwrócić uwagę u Neila, to jego blizny – trzy charakterystyczne blizny na lewej skroni. Dwie poprzeczne, a trzecia przecinała obie. Ślady przegranych pojedynków w jego ojczystym kraju. Nie lubił o nich mówić, lecz to typ, który nie zwykł roztrząsać niepotrzebnie historii.

- Myślę, czy powinniśmy zawrócić, czy jechać dalej – lider nawet nie krył swoich myśli przed tym dzieckiem. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien go okłamywać, a przemilczenie tematu się nie sprawdzi. Nie z nim.

- Moim zdaniem zawrócenie to zły pomysł – chłopak wtrącił od razu, nie czekał nawet na to, co Neil ma dalej do powiedzenia. Oczywiście, lider Dysydentów zawsze brał jego zdanie pod uwagę. Ten młodzieniec z łatwością potrafił wpłynąć na jego decyzje, wybić mu parę pomysłów z głowy, albo zmusić go do czegoś innego. Młody manipulant, który zawsze wykorzystywał okazję.

- Wozy mogą ugrząźć, a i tak nie wiemy, czy ta droga to nie ślepy zaułek – Neil spojrzał na Zotę znad mapy, lecz ciemnoskóry chłopak wyglądał na niewzruszonego. Jego ponura mina ani na chwilę się nawet nie zmieniła, prawdopodobnie ze zmęczenia.

- W porządku, rób jak uważasz, ale to ty będziesz się im tłumaczył, że pchali się w ten kurwidołek na darmo. Już nie wspomnę o komarach.

- Bez kurwidołków mi tu. Zważaj na słowa – choć bezskutecznie, Neil wciąż próbował zapanować nad słownictwem Zoty. Ten, tak jak to nastolatkowie mają w zwyczaju, chłonął wszystko. A w towarzystwie pełnym zbirów nie trudno o parę nowych słówek. Zwrócenie mu uwagi tylko zniechęciło go do dalszej rozmowy. Wzruszył niedużymi ramionami, stracił zainteresowanie. Nie jego pomysł, nie jego zmartwienie.


Gdy zwiadowca wrócił, z pewnością wielu z nich ulżyło. Nie chcieliby go znaleźć tutaj rozszarpanego przez jakieś bestie z bagien. Zwykle radził sobie z wszelkiego rodzaju utrapieniem, lecz lat mu nie ubywa.

Wyjawił efekty swojego zwiadu – miasteczko, a w nim studnia i bydło, co oznaczało żywność. Całkiem niedaleko. A i za zakrętem droga powinna wyglądać już lepiej. Myśl o odwrocie nie wchodziła w grę. Muszą zdążyć do miasteczka, zanim zgasną ogniska, a komary zjedzą ich żywcem. 

Udało im się w końcu ruszyć wozy, których koła ugrzęzły w błocie. Mogli jechać dalej.


Medyk, który jechał obok Zoty, jego najlepszy, a właściwie jedyny przyjaciel, dobrze wiedział, że podróż przez te bagna kogoś wykończy. Jego szare oczy obserwowały otoczenie uważnie. Czym najlepiej wzmocnić odporność przed bagnem, jak nie ziołami, które wokół bagien rosną? Póki co jednak, nie widział zupełnie nic. Najbardziej martwił się jednak o Zotę i to nie bez powodu. Tak jak żaden woj czy bestia mu nie straszna, tak każda choroba kończy się walką o życie. 

Może mieszkańcy miasteczka mają odpowiednie zioła – myślał. To by wyjaśniało dlaczego nie widział niczego w pobliżu – Z pewnością miejscowi zielarze je zebrali. 


W końcu ich oczom ukazało się miasteczko. Raczej wieś, lecz nie brakowało im paru najważniejszych domów. W centrum widać studnię, naprzeciw której stoi większa gospoda. Dalej ścieżka prowadzi do kościoła, który tylko trochę wystaje zza drzew.

Na samym wejściu powitała ich zaś tabliczka z dumnie brzmiącą nazwą. Volsaige. Nikt przedtem nawet nie słyszał o tym miejscu, a wydawało im się, że dobrze znają własny kraj. Czy to możliwe, że przeszli przez granicę? Jechali blisko niej, lecz nic nie wskazywało na to, jakoby opuścili ramy własnego kraju. Co więcej, domki wskazują na fach Rivelijczyków. Zrobione z drewna, stoją na kamiennych fundamentach. Niektóre przykryte są strzechą, w co większych widać już dachówki z gliny. Pochyłe, obrośnięte mchem, wyglądały na wiekowe. To nie jest nowa wioska. Z kolei bluszcz, który piął się po ścianach, musiał dochodzić długimi latami do takich rozmiarów. Okna skryte za ciężkimi okiennicami nie pozwalały wścibskim oczom zajrzeć do środka, a z kominów nie uchodził żaden dym. Gdyby nie zwierzęta, które pasły się w zagrodach, uznać by mogli, że miejsce to opustoszało lata temu. Jednakże na ziemi widać ślady butów. Duże, małe – dorośli i dzieci, prowadziły do ich domostw. Zapewne się poukrywali, gdy zauważyli, że ktoś nadchodzi. Boją się obcych?

Coś z pewnością ukrywają.


Konie rwały łbami w górę, niespokojnie przystępowały z nogi na nogę. Musieli się rozdzielić. Część została na obrzeżu Volsaige, z kolei Neil wraz z Asem i ciekawskim Zotą poszli przeszukać okolicę, wybadać teren i zobaczyć na czym stoją. Zsiedli ze swych koni. Neil czym prędzej udał się do karczmy. W takich miejscach, gospody zawsze są najlepszym źródłem informacji, nic dziwnego, że Naryjczyk udał się właśnie tam.


Jakże by inaczej. Synek tatusia, nie musiał się dwa razy zastanawiać. Jak tylko Neil przeszedł przez próg karczmy, tak Zota wślizgnął się tam za nim. Jednakże pozbawiony węchu od lat, nie wyczuł, że pomieszczenie to wcale nie pachnie alkoholem czy strawą. Wyczuł z kolei coś zupełnie innego. Magię. Silne skupisko magii, dobiegało zewsząd. Tkwiło w ścianach, rozlewało się po podłodze, zwisało z sufitu niczym pajęczyny. Neil tego nie czuł, Naryjczycy nigdy nie należeli do osób podatnych na magię, przez co Zota wiele razy powątpiewał we własne przeczucia.

Budynek wyglądał na opuszczony, a raczej pusty. Choć w kątach pająki wiły swe sieci, a na szafkach zalegał kurz, wnętrze sprawiało wrażenie zadbanego. Stoliki rano zostały przetarte, lada przemyta i zakonserwowana olejem. Palenisko sprawiało wrażenie, jakby ktoś je gasił w pośpiechu. Czyżby się przed nimi pochowali? - tak myślał.

- Pewnie wzięli nas za bandytów – Neil podszedł bliżej do lady. Chciał sprawdzić, czy karczmarz nie zostawił po sobie  jakichś śladów. Pochylił się nad ladą.


To, co tam dostrzegł, zmroziło krew w żyłach. Po drugiej stronie kucała postać. W słabym świetle, które ledwo przedzierało się przez zakurzone okiennice, myślał, że to człowiek. Jak bardzo się mylił? Niewiele, mógłbym rzec. Niegdyś miałby do czynienia z człowiekiem. Lecz teraz to jedynie pozostałości. Szkielet odziany w wiejskie łachy. Puste oczodoły jakby wpatrywały się w intruza. W swej martwej dłoni ściskał jeden z noży do krojenia sera. Gotów zaatakować we własnej obronie, nie wyglądał na agresywnego.

Lecz sam widok tego, że umarły się porusza, nie wskazywał na nic dobrego. Neil ostrożnie się cofnął, ramieniem zagrodził Zocie drogę, by chłopak nie wpadł na pomysł, aby podejść bliżej. Muszą czym prędzej opuścić to miejsce. Albo miał tu miejsce eksperyment jakiegoś nekromanty, albo trafili na jego kryjówkę.

- Co jest? - Zota próbował zerknąć mu przez ramię, nieświadomy tego, co się kryje w tej karczmie. Nim jednak zdołał się wychylić, usłyszał coś. Szelest sukna, stąpnięcie buta na spróchniałej desce. Powoli obrócił głowę w tamtą stronę.


Spod jednego stolika wyszła kolejna martwa postać. Tym razem kobiety. W podartej, brązowej sukience, ściskała w rękach mocno trzonek miotły. Gotów była jej użyć, aby przepędzić najeźdźców. Zrobiła odważnie krok w ich stronę i poszczuła ich miotłą. Próbowała ich zmusić do tego, by wyszli.

Neil od razu zauważył, że to tylko ostrzeżenie. Co więcej, wolał nie wpakować ich w większe tarapaty. Igranie z nieumarłymi… nigdy nie kończyło się dobrze. Co prawda, sam w życiu widział coś takiego tylko raz, lata temu. Nie mniej jednak, ten widok go przerażał. A sama myśl, że nekromanta jest blisko, jeszcze bardziej.

Nie bał się o swoje życie. Martwił się o pozostałych, zwłaszcza Zotę. Chłopak całkiem nie zrozumiał intencji szkieletu z miotłą. Chwycił za pierwszy przedmiot, jaki miał pod ręką. Stary świecznik, który stał na najbliższym stoliku. Rzucił go z całej siły w nieumarłą. 

Odebrała to za atak. Świecznik ukruszył część jej starej czaszki. Gdy kawałki kości upadły na drewnianą posadzkę, martwa kobieta zaatakowała. W mgnieniu oka znalazła się tuż przed Zotą. Silnym ciosem uderzyła go miotłą w żebra. Chłopak czuł jakby tym jednym uderzeniem zmiażdżyła mu płuca. Zawył z bólu, a z ust oprócz śliny poszła też krew. Oszołomiony tak mocnym ciosem, wpadł na stół za sobą.

Neil stanął w jego obronie bez mrugnięcia okiem, jednakoż szkielet, który się nie męczył, którego nie ograniczało ciało, oprócz siły zyskał również na prędkości. Zwinny unik i obrót, pchnięcie miotłą w splot słoneczny. Drewniany trzon złamał się, gdy napotkał topór Neila. Poszły drzazgi.

- Zota! - krzyknął mężczyzna, bał się, że jego syn oberwał za mocno. Choć nie tak łatwo go zranić. Iva’Sol zacisnął zęby, zgiął się w pół, lecz stanął o własnych siłach. Nie na długo. Neil nie mógł ryzykować dłużej. Chwycił syna za frak i wyrzucił go czym prędzej z karczmy. Sam zatrzasnął drzwi, licząc na to, że szkielety nie wyjdą ze środka. Słyszał jeszcze ich umarłe kroki, jak kręciły się po karczmie, przestawiały krzesła. Niemożliwe. Barykadowały się od środka? Nie chciały ich zabijać. Nie chciały atakować. Zota je sprowokował, to oczywiste, że chciały się bronić.

Mogłoby się wydawać, że są zbyt rozumne, jak na zwyczajne twory nekromanty. Choć trudno powiedzieć. Nie mieli wcześniej styczności z tymi istotami. Czy myślą jak ludzie? Czy może działają tylko na woli nekromanty?

- Co się dzieje? - As, stary zwiadowca, który usłyszał zamieszanie, czym prędzej do nich dołączył. Musiał wiedzieć, czy jego towarzysze są cali. Nie przewidywał tu żadnych komplikacji, lecz ich zdenerwowanie również i jemu zaczęło się udzielać.

- Musimy się stąd wynosić – Neil pokręcił głową. W pośpiechu podprowadził Złocistą, klacz Zoty. Chłopak chwycił za siodło, lecz nie wskoczył na jej grzbiet. Coś ciągle go powstrzymywało. Nurtowało. Wołało? Sam nie potrafił tego określić, lecz wszystko w jego głowie krzyczało, by tu jeszcze zostali. Jakby jakaś nieznana siła, magia, przyciągała go do siebie swymi wiciami.

- Jebane umarlaki – warknął ciemnoskóry, Neil nawet nie zwrócił mu tym razem uwagi na słowa. Sam był w szoku po tym, co tu znaleźli.

- Umarlaki? - As zmrużył zielone, stare oczy. Zerknął w stronę karczmy, potem w stronę katedry, do której zajrzał przed chwilą. Najwyraźniej i on coś wtedy znalazł, lecz to nie czas na to, by dzielić się informacjami. Powinni się oddalić z tego miejsca.

- Otoczyli nas – wyszeptał Zota. Nie musiał się nawet rozglądać. Słyszał to wszystko bardzo wyraźnie. Dwóch stało w oknie, celowało do nich z łuków. Trzeba nie lada siły, by wytrzymać tak długo z napiętą cięciwą. To na pewno umarli. Dwóch kryje się za rogiem po lewej. Trzech czeka po prawej. Schodzą się kolejni. Ilu ich jest? Dziesięciu? Dwunastu? Trudno mu policzyć. Cios w żebra mocno go otępił, chciał czym prędzej się po prostu położyć, przespać.

- Szlag by to – Neil pewniej chwycił za topór. As z kolei przygotował strzałę.


- Co do kurwy?! -  z oddali usłyszeli krzyk towarzyszy. Reszta grupy musiała spotkać pozostałych. Nawiązała się między nimi walka.

Dysydenci tego dnia zmierzyli się z przeciwnikiem, który stanowił niemałe wyzwanie. Za życia zwykli chłopi – po śmierci prawdziwe utrapienie. Przeciwnik  bez słabości. Nie mają dobrego fechtunku ani oręża, lecz jak je pokonać? Jak zabić coś, co już raz umarło? Tym się zawsze zajmowali magowie, a nie prości ludzie bez magicznego talentu. Co więcej, nawet magowie mogliby mieć z  nimi kłopot bez odpowiedniej specjalizacji. Martwymi zawsze zajmowali się tylko Łowcy.

Lecz żaden Łowca nie dotarł nigdy do Volsaige. Wioska spowita mgłą, otoczona bagnami, sprawiała wrażenie, jakoby trafili do zupełnie innego świata. Nawet słońce, przez chmury, zdawało się świecić zgniłą zielenią.


Strzała wylądowała pod nogami Neila. Kolejne ostrzeżenie, by się wycofali. Nie mógł tego ignorować. Ktokolwiek nimi przewodził, był na tyle łaskawy, że nie żywił ich nienawiścią i agresją. Strzegły czegoś, to pewne. Tylko czego? 

Wskoczyli na koń, pognali do bramy. Dwa pale wbite w podmokłą ziemię, palisada zamiast płotu najpewniej odstraszała tutejsze drapieżniki. Przynajmniej kiedyś. Teraz nic nie jest tu groźniejszego od tego, co kryje się w samym sercu Volsaige.

- Odwrót! - Neil zawołał, lecz zastali swych przyjaciół odpierających atak czterech rozwścieczonych szkieletów. Martwi chłopi, z widłami i kosami, walczyli z ich najlepszymi wojownikami. Nie ma mowy o odwrocie. Jak tylko się cofną, martwi się nie zatrzymają. Jeden zły ruch i poleje się krew.


Zota nie zamierzał patrzeć  jak jego towarzysze walczą z trupami. Mimo bólu, dobył swej broni – żelaznej halabardy, którą swego czasu znalazł przy ciele martwego strażnika, zabitego przez bandytów, rozszarpanego przez pumy. Zmusił klacz do szarży. Jednym ciosem ściął głowę martwego chłopa. Myślał, że to pomoże. Że szkielet przestanie się ruszać. Naprawdę w to wierzył. Przez chwilę nawet działało. Jednakże umarły chwycił widły pewniej, rozdarł klaczy skórę na zadzie i już miał dźgnąć chłopaka na koniu. Nic z tego, Złocista podskoczyła, wymierzyła solidny cios kopytami w oprawcę. Rozsypał się w moment. Jego kości wyleciały z ubrania jak z worka. Nie mógł się po tym pozbierać, lecz jego ręce i stawy, które wciąż się ze sobą łączyły, ruszały się na ziemi jak dżdżownice po deszczu.


Po tym niewielkim triumfie, udało im się pokonać pozostałe upiory. Rozbite nie mogły już nic zrobić, choć wciąż próbowały pozbierać swoje kawałki razem.

- Co do kurwy?! - Dagda nie szczędził komentarzy. Gdyby nie on, zapewne grupa miałaby spore problemy, aby się przed nimi obronić.

- Zawracamy – ktoś próbował przekonać pozostałych.

- Dokąd?! Nie mamy nawet drogi powrotu! - zauważyli.


To prawda. Droga znikła we mgle. Rozmyła się pośród wysokich drzew i bagien. Gdyby w nie weszli, konie by się potopiły, wozy by ugrzęzły. Jak to możliwe? Zasadzka?

Gdy spoglądali w las, mieli wrażenie, że las patrzy na nich. Nie bez powodu. Dziesiątki oczodołów spoglądały na nich. To dzieci. Szkielety dzieci. Bawiły się na bagnach w chowanego. Nie zamierzały ich wypuścić z wioski. Nie, dopóki się z nimi nie zabawią. Lecz ta zabawa mogła kosztować ich życie.

- Gapią się tylko, kurwie syny. Mogę ich rozjebać? Pokażę im toporem gdzie ich miejsce – Dagda, wyjątkowo wulgarny jegomość, machnął tylko toporem w kierunku dzieciaków czających się w ciemnościach. Choć ich czaszki nie miały oczu, wydawało mu się, że ich oczy mrugają to tu, to tam.


Coś się zbliżało. Powietrze stawało się gęste. Zota miał wrażenie, że z każdą chwilą robi się coraz ciemniej. Coraz trudniej oddychać. Nie mógł nawet przełknąć śliny. Kroki, ciche, za ciche jak na człowieka, ale do umarłego też nie należały. We mgle, która spowiła całe Volsaige, widzieli tylko światło lampki nocnej. Świeca wsadzona za szybkę, trzymana wysoko nad głową, oświetlała komuś drogę. 

- Umarli nie potrzebują światła – zauważył As. Neil czym prędzej wyszedł nieznajomemu naprzeciw, stając na przedzie grupy. Zota zaraz za nim, w gotowości trzymał swoją długą halabardę.

- Kto idzie? - Neil zapytał głośno, by sprawdzić, czy w odpowiedzi usłyszy ludzki głos. Jeśli to nekromanta… o wiele lepiej dla nich, jeśli uda się z nim dogadać. Nigdy przedtem na żadnego nie wpadli, nikt nie wiedział, czego się spodziewać.

Nadeszła postać. Wysoka i chuda. Ubrana w czarną, długą togę, niczym ksiądz wyznający złe bóstwa. Włosy miał szare, tak długie, że ich końce kruszyły się przy jego pasie. Wychudzona twarz, dotknięta bladym światłem z lampy nad jego głową, uwydatniała zapadłe oczodoły i wyłupiaste, szare oczy. W pierwszej chwili sprawiał wrażenie, jakoby to starzec do nich podszedł. Ale nawet tak nikłe światło nie ukryło tego, że na jego twarzy nie  ma ani jednej zmarszczki. Młody chłopak. Zniszczony przez zakazaną magię. Obok niego stał kolejny ze szkieletów.

Kobieta, ubrana w najpiękniejszą, żółtą suknię, przyozdobiona szalem i chustą na martwej głowie, jak gdyby chciała ukryć swoje zgniłe włosy. To ona trzymała lampę, wysoko nad ich głowami.

Nieznajomy, jak tylko znalazł się w zasięgu ich wzroku, skupił na sobie całą uwagę. Nie miał broni, lecz z pewnością jest mu ona zbędna. To właśnie od niego Zota czuł tak silną aurę magiczną. Miał wrażenie, że jej poświata, niewidoczna, wdziera mu się przez gardło do ciała, że zaciska martwe dłonie na jego sercu, wykrada kawałki płuc. Czuł jak nogi się pod nim uginają. Oparł się bardziej na trzonie halabardy, lecz pozostawał czujny.

Nie zamierzał odpuścić, jeśli ten osobnik zrobi choć jeden podejrzany ruch.

- Ktoś ty? - Neil rzucił krótko. Przerwał ciszę, która narastała pomiędzy nimi. W głuchej ciszy bagien, nawet żaby już nie rechotały.


Nekromanta nie przejawiał strachu. Jego szare oczy spojrzały pod nogi, na porozrzucane kości wieśniaków. Twarz jego wyglądała okropnie. Długa, o prostym nosie i wąskich ustach. Wyraźne rysy szczęki uwydatniały jego zapadłe policzki. Gdyby go skojarzyć z jakimś zwierzęciem, wybór bez dwóch zdań padły na szczura.

- Nah? En Ikhatarashki? - spytał ospałym głosem, zmęczonym, jakby ktoś go dopiero co wyrwał ze snu – Es en Fyrie…

Mówił w nieznanym im języku. Ręką wskazał na kości, martwa kobieta za nim zawiesiła lampkę na płocie. Zaraz po tym zadarła spódnicę i przykucnęła, by pozbierać kości towarzyszy.

- Nie chcemy kłopotów – Naryjczyk powiedział wyraźnie, z nadzieją, że nekromanta nie będzie przejawiał agresji. Choć kto ich tam wie. Szaleńcy, zawsze myślą tylko o sobie.

- Nah en Inkhate es vol’d en Volsaige? - szarowłosy  zastanowił się na głos. Podniósł wzrok z ziemi i wlepił swoje wyłupiaste oczy w Dysydentów. Ci popatrzyli po sobie. Nie rozumieli ani słowa. Czy naprawdę przekroczyli granicę, czy może to zupełnie inny język? Mówił z dziwnym akcentem, zlewał słowa w całość.

- Język Bogów? - As wtrącił cicho. Tylko to przyszło mu na myśl. Słyszał już podobne brzmienie, lecz nie sądził, że ktoś poza Zaargeńczykami wciąż korzysta z tego języka. A ten tu nekromanta nie wyglądał na kogoś, kto pochodzi z Zaarg.

- Wiesz jak się z nim porozumieć? - Neil spytał swego przyjaciela. Niestety, choć As wiedział wiele rzeczy, nie potrafiłby złożyć zdania w tym języku.

- En Ikhatarashki nie rozumie? - nieznajomy pokręcił głową, zaśmiał się nerwowo i podrapał czubek nosa chudym, wykrzywionym palcem. Neil poczuł się pewniej, gdy zauważył, że rozmówca potrafi mówić tym samym językiem. Najwyraźniej jednak lata spędzone pośród umarłych sprawiły, że zapomniał większości słów.

- Zaatakowali nas nieumarli, nie chcemy robić problemów. Pozwól nam tu przenocować, rano wyruszymy – musiał brzmieć na pewnego siebie. To, że Dysydentów jest więcej, że mają broń i to, że potrafią walczyć, nie miało teraz żadnego znaczenia.


O nekromantach mówiono różne rzeczy. O ich tworach, o magii… I o niezliczonych ofiarach. Nikt nie chciał zginąć z ich ręki, a śmierć przychodziła wyjątkowo łatwo. Nawet najsilniejsi magowie nie dawali im rady. Co dopiero  mogli zrobić zwykli ludzie?

- Revreste – nekromanta wypowiedział patrząc Neilowi prosto w oczy. Cokolwiek to znaczy, brzmiało tak, jakby zarzucał im kłamstwo. Znał swoich nieumarłych kompanów. Nie zaatakowaliby bez wyraźnego powodu – Allen rozumie – potaknął po chwili.

Allen, tak się nazywał. Jedyny żywy mieszkaniec Volsaige. Nie chciał walczyć. Bał się ich, ale próbował nie okazać tego strachu. Nogi mu się trzęsły, dłonie drżały.

- Co… goście robią w Volsaige? - nekromanta nie wiedział co się tutaj dzieje. Ich obecność dziwiła go tak samo jak ich to, że tu trafili – Bariera? - zastanawiał się na głos.

- Trafiliśmy tu przypadkiem. Chcieliśmy ominąć patrole i zeszliśmy z głównej drogi. Nie mamy złych intencji – Neil tłumaczył jak nigdy. Zwykle pewnie zabrałby z wioski co się da, ale stanął oko w oko z kimś dużo potężniejszym. Za wiele ryzykował. Nie chciał, by Dysydenci podzielili los mieszkańców.

- Nie to. Allen myśli o czym innym – machnął ręką przy twarzy, odganiając od siebie słowa Neila. Jedynie mąciły mu w głowie – Iieirin – westchnął na koniec. Zerknął na grupę, która stała za plecami Neila. Dłuższą chwilę przyglądał się Zocie. Uśmiechnął się krzywo.


Choć mogli spać spokojnie, nikt się nie odważył zmrużyć oczu na długo. Nic dziwnego, kto by zasnął pośród bagien, otoczony dziecięcymi szkieletami? Ich wścibskie oczodoły ciągle ich wypatrywały. Dysydenci czuli, że zadarli z czymś, co jest ponad ich siły i rozumowanie. Zota przynajmniej próbował zasnąć. Coraz gorzej się czuł. Pobyt w takim klimacie szybko go wykańczał. Już w środku nocy zaczął pociągać nosem, a temperatura jego ciała znacząco wzrosła.

Co trzeba wiedzieć o Iva’Sol to fakt, że to gorący ludzie z natury. Ich ciała zawsze są cieplejsze,   przez co o wiele lepiej radzą sobie z gorącem, a jedną z ich zdolności jest całkowita odporność na ogień, której zawsze zazdrościły inne rasy. Niestety, źle znosił chłód, a noce robiły się coraz zimniejsze.

Zaczynało siąpić. Jak na złość. Dysydenci porozbijali namioty, w których mogli się schronić, ale część z nich wciąż przesiadywała przy gasnącym ognisku.

- Co robimy z tym dziwakiem? Jak on ma, Allen? - Dagda przyniósł trochę chrustu, by podtrzymać ogień jak najdłużej. Przynajmniej dawał trochę ciepła w tę chłodną noc.

Kim jest Dagda? Dużo by opowiadać. To brutal jakich mało, w walce przed niczym się nie powstrzyma. Niegdyś walczył na arenie za pieniądze. Skończyło się na tym, gdy zaczął zabijać poza areną. Również za pieniądze.

Z wyglądu to zwykły zbir o silnej szczęce, wyraźnych kościach policzkowych i głęboko osadzonych, piwnych oczach. Kasztanowe włosy od lat zaczesuje do tyłu, związuje kawałkiem starego sznurka. Potem zaczął je wiązać na dwa razy, by mu nie przeszkadzały w walce. Na twarzy nosi wiele blizn, nawet jeden ślad po przypaleniu ostrym prętem.

Ten z pozoru najgorszy zbir tak naprawdę ma całkiem dobre serce. Zawsze dba o najbliższych i nigdy nie podniósłby na nich ręki. Miał nawet w zwyczaju martwić się odrobinę za bardzo.

- Powinniśmy go tu zostawić – zasugerował As. Wiedział, że interesy z nekromantami nigdy nie kończą się dobrze.

- I co? - rudy zbir przysiadł na kawałku starego płotu – moglibyśmy go  wydać magom. Na pewno sypnęliby paroma czeltami.

- O ile nie złapaliby przy okazji i Zoty, i Shirou – Neil tym zdaniem wybił mu ten pomysł z głowy. Nie powinni zbliżać się do magów. Póki schodzą im z oczu jest dobrze.

- Wiesz, teoretycznie – Dagda chciał coś powiedzieć, lecz przerwał sam sobie. Skinął głową, rozumiał, że żadne pieniądze nie są warte takiego ryzyka. Nawet gdyby zaaranżowali spotkanie z magami, gdyby tylko posłali jedną osobę, by z nimi pomówić, to i tak mogłoby się źle dla nich skończyć – Czyli co? Zostawiamy go?

- Tak byłoby najlepiej – As nie ustępował, choć obawiał się odpowiedzi Neila. To do Naryjczyka zawsze należał ostatni głos.

- Pomyślimy o tym później – Neil przerwał ich rozmowę. Jego blade, błękitne oczy zauważyły, że w mroku nocy widać światło. Ktoś się zbliżał. Zmarli światła nie potrzebują, to z pewnością Allen.


Podszedł do nich bliżej, a za jego plecami jak zawsze stała Jasmine. To ona trzymała szklaną lampkę, w której paliła się świeca. Nekromanta zbliżył się trochę, lecz zachował odpowiedni dystans. Widzieli go w świetle dogasającego ogniska. Wyglądał upiornie. Jak gdyby martwego przyodziano w skórę i szaty.

Dagda wraz z Asem cofnęli się kawałek. Mężczyzna pozostawał w gotowości. W każdej chwili mógł chwycić za swój topór, za rozżarzone kije, albo nawet ruszyć na nekromantę z gołymi rękoma. Dla niego to żadna różnica. Wystarczy chwila, a ze spokojnego, opanowanego wojownika, stanie się rządną krwi bestią.

Zwiadowca z kolei wolał nie okazywać jakiejkolwiek agresji, nawet pod postacią obronnej postawy. Wolał nie dawać Allenowi za wiele do myślenia.

- Tak? - Neil zapytał pierwszy. Cały czas bacznie obserwował nieznajomego. Widział w nim strach. Obłąkanie. Nawet i dziecinną naiwność, która objawiała się pod postacią zakłopotanego uśmiechu na jego bladym licu.

- Truur en Lainne – wyszeptał słabym, niepewnym głosem. Barwę miał wysoką, lecz podczas szeptu brzmiał całkiem dojrzale – Allen źle się czuje.

Popatrzyli po sobie. Tego się nie spodziewali. Czyżby chciał ich prosić o pomoc? Nie mogą odmówić. Nawet gdyby chcieli, lepiej go nie denerwować. Kto wie czy nie zechce się zemścić za odmowę. A nawet najsłabsze z jego zaklęć mogłoby okazać się silniejsze od ich oręża.

- Lainne… a wy tu – dłonią wskazał na płaczące niebo – Allen zaprasza. Was jest dużo, ale katedra was pomieści. To zimne miejsce – nekromanta kontynuował.

Zaciekawiony Zota, podniósł się z maty i rozsunął fałdy namiotu, by zerknąć na to, co się dzieje przy ognisku. Choć dzieliła ich spora odległość, wszystko wyraźnie widział i słyszał.

- Nie trzeba, Allen. Dziękuję za troskę, lecz znosiliśmy gorsze rzeczy – Neil nie chciał nadużywać gościny. Nigdy nie lubił się narzucać. Tylko czy powinien odmawiać?


Nekromanta nie odpowiedział. Wpatrywał się w Naryjczyka szarymi oczyma. Nie to chciał usłyszeć. Podrapał się po prostym nosie. Zawsze tak robił, gdy się denerwował. Przez chwilę popatrzył na Jasmine, szkielet w żółci. Tak, jakby liczył, że powie mu co dalej robić. Lecz jej martwe szczęki nawet się nie rozwarły. Milczała. Nie mogła mówić, choćby bardzo chciała.

- Allen nalega.


Dysydenci nie mieli wyboru, tak naprawdę. Oferta Allena nie powinna zostać zignorowana. Kim on jest, że cała grupa silnych ludzi się go obawiała? To proste. W tym świecie nawet najsilniejsi magowie obawiają się nekromantów. Czarna  magia uważana jest za najsilniejszą, toteż została zakazana, a wszelkie praktyki kara się śmiercią.

Każdy człowiek ma obowiązek doniesienia o potencjalnej kryjówce nekromanty. To tworzy oczywiście wiele fałszywych zgłoszeń, ale magowie zobowiązani są sprawdzić nawet i plotki. Mają swoje sposoby na to, by znaleźć oszustów, toteż nie nękają niewinnych osób – a takich donosów jest mnóstwo. Wystarczy, że sąsiad na sąsiada krzywo spojrzy i już chcą takiego odesłać na stos.

Tylko, że nekromantę można wyczuć z daleka. Łatwo też ich zauważyć. Pozbawieni kolorów, nieważne jak pstrokate ubrania założą, pozostaną szarzy. Jakby ktoś wyprał ich z kolorów. Nawet ich  krew, straciła swój szkarłat. A z ich ran płynie grafit.


Allen zaprosił ich do katedry, by mogli schronić się przed deszczem. Powinni docenić ten miły gest, choć sama świadomość, że umarli są w tej wiosce niczego nie polepszał.

Rozwinęli maty do spania, niektórzy po prostu ułożyli się na drewnianych ławach, które stały w dwóch rzędach, zwrócone w stronę ołtarza.

Sam ołtarz… budził grozę. To złe bóstwo. Tylko  jakie? 


Nad ogromną czarą, w której Allen rozpalił ogień, pochylała się kamienna rzeźba. Postać odwzorowana w najmniejszych detalach. Wyglądała jak żywa. Marmurowe sukno okalało wątłe ciało. Twarz, niby ludzka, a jednak wyglądała złowieszczo. Jakby pozbawiono właściciela resztek człowieczeństwa. O ile kiedykolwiek je miał.

Cechą charakterystyczną zaś okazały się dwie pary ramion. W dwóch trzymał ciężką, płonącą misę, w której zwykle składano ofiary. Dwa pozostałe ramiona, rozpościerało na wznak. W lewym trzymało ogon, podobny do lwiego. W prawym zaś truchło węża, głową do dołu.

Twarz, skryta w suknach, zawsze spoglądała na daninę, którą mu ofiarowano. Teraz jednak, wyglądało to tak, jakby patrzył w płomienie, które ogrzewały katedrę. Iskry unosiły się w górę, jak gdyby chciały dotknąć stropu i go spalić, lecz napotykały jedynie zimny kamień. 


Ciekawość Zoty nie znała granic. Nawet mimo złego samopoczucia, chęci zanurzenia twarzy w kocu i ogólnego zmęczenia, nie zasnąłby, gdyby nie spróbował się dowiedzieć czym jest to bóstwo.


Dan już szykował się do snu. Widział wiele rzeczy w życiu, a kilka ruszających się szkieletów nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. Nawet fakt, że nekromanta jest w tej samej wiosce, co oni, w żaden sposób go nie przerażał. Ten mężczyzna rzadko kiedy tak naprawdę przejawiał jakiekolwiek emocje. Zwłaszcza z tych negatywnych. Zazwyczaj się uśmiechał, a śmierci spoglądał prosto w oczy. Zbyt wiele razy się o nią otarł, by wzbudzała w nim lęk.

Zota nigdy nie hamował się przed tym, by zawracać mu głowę. Nawet teraz, gdy ten czarnowłosy ekscentryk powoli zagrzebywał się w swoim kocu i wyraźnie zamierzał zakończyć swój dzień.

- Jak się czujesz, Złotko? - spytał jak tylko chłopak podszedł do niego bliżej.

W przeciwieństwie do Neila, Dan dbał o swoją brodę, strzygł ją na krótko, golił po bokach i pilnował, by wąsy nie rosły zbyt długie.

- Jak kupa liści – burknął tylko, po czym przysiadł się obok niego. W podróży zawsze dzielili razem namiot, toteż i tym razem Dan zadbał o to, by obok niego znalazło się miejsce dla Zoty. Gdy Neila zajmowały różne rzeczy, to właśnie on opiekował się dzieciakiem.

- Słyszałem wiele określeń, ale takie? Rozumiem, że czujesz się zebrany i w rozsypce jednocześnie. Jak ci się pogorszy, rano zaparzę ci ziół – lekarstwa Dana zawsze smakowały obrzydliwie, na szczęście Zota tego nie czuł. Pozbawiony smaku i węchu, zjadłby i wypiłby wszystko to, co Dysydenci by mu podali.

- Coś w tym rodzaju – przysiadł się obok niego. Jego czarno-złote oczy ponownie odnalazły rzeźbę bóstwa. Dan zaśmiał się cicho, dobrze wiedział, co chodziło mu po głowie. Można powiedzieć, że znali się jak nikt inny. Nie potrzebowali nawet słów.

- Piękny, co?

- Wiesz co to za bóstwo? - Zota się zdziwił. Choć chciał o tym porozmawiać z Danem, tak naprawdę nie sądził, by ten medyk wiedział w czyjej kaplicy się znaleźli.

- Oczywiście, że wiem. Każdy medyk powinien go znać – oznajmił z pewnością siebie w swoim sympatycznym, ciepłym głosie – To nie kto inny jak Ravate. Bóg Chorób, Pan Zarazy, Nosiciel Plagi i inne tym podobne tytuły. Jego wyznawcy są zabijani na miejscu. Można ich zabić w biały dzień, na ulicy, całkiem bezkarnie. Cesarstwo na to pozwala, odkąd kult Ravate przyczynił się do rozniesienia zarazy w Rivelmare, za Wielką Wodą. To było chyba wieki temu – medyk mówił dalej. Chłopak rozsiadł się wygodnie i słuchał wszystkiego uważnie – Nekromanta, szkielety, ołtarz Ravate – Dan  wyliczał po cichu – Podejrzewam, że Volsaige padło ofiarą jakiejś choroby. Ten cały Allen mógł ją na nich sprowadzić. Obawiam się, że i my możemy tak skończyć. Pewnie jest miły, by uśpić naszą czujność.

- Jeżeli ucieka się do podstępu, to znaczy, że nie jest zbyt silny – wniosek nasunął się sam. Choć z drugiej strony, Zota nie chciał bagatelizować Allena jako przeciwnika. Cały czas pamiętał tę duszącą aurę, która mogłaby wydrzeć jego płuca. Nie rozumiał tego, co to za uczucie, ale nie wróżyło niczego dobrego.

- Albo lubi się bawić jedzeniem.

Cokolwiek okaże się dla nich prawdą, muszą uważać na Allena. To nekromanta, a z nimi nie ma żartów. Jeżeli zechce ich skrzywdzić, Zota nie zatrzyma się przed najgorszym.

- Obudź mnie, gdyby coś się działo – poprosił chłopak, choć najpewniej Dan sam zaraz też zaśnie.


Zota obudził się dość późno następnego dnia. Bolała go głowa, ledwo oddychał przez nos. Wysmarkał się w kawałek szmaty, zaczerpnął powietrza i dotarło do niego, że w katedrze został całkiem sam.

Upiorna rzeźba pochylała się nad resztkami paleniska, które płonęło przez całą noc, zapewniając im ciepło. W świetle dziennym, które wdzierało się przez żółte witraże, postać prezentowała się niezwykle smutno. Jak gdyby postać boga zmagała się z odrzuceniem, zapomnieniem przez ludzi. Więc tak wygląda Bóg Chorób? Zota chwilę mu się przyglądał. Pewnie gapiłby się jeszcze długo, gdyby nie to, że słyszał dziwne rzeczy dobiegające z zewnątrz. I gdzie się podziała reszta?


Jak tylko wyszedł z katedry, tak jasne światło z białego nieba mocno raziło go w oczy. Mrużył je, by cokolwiek zobaczyć nim się przyzwyczają do wyjścia z mroku.


Jednakże to, co zastał, wprawiło go w osłupienie. Dysydenci rozkopywali jeden z padoków dla bydła. Kobiety pakowały różne rzeczy na wozy. Wyciągały je z domów, wkładały do skrzyń i z pomocą Dużego Beniego, wrzucały do wagonów. Mężczyźni natomiast zajmowali się czymś, co Zocie nawet do głowy by nie przyszło.

Czym prędzej wyszedł z katedry, ruszył pospiesznie w ich stronę i jak tylko znalazł Neila, tak żądał wyjaśnień. Lider Dysydentów stał po kolana w dole, który przypominał grób.

W pierwszej chwili pomyślał, że to jakaś klątwa, że robią coś wbrew sobie – może nawet, że to Allen rzucił na nich jakiś zły urok, lecz od żadnego z nich nie czuł ani odrobiny magii.

- Co tu się dzieje? - pociągnął nosem. Rozejrzał się wokół, lecz pośród kopiących doły nie znalazł Dana. Chętnie by wziął jakieś zioła, byle tylko powstrzymały to, co go dopadło pośród tych bagien.

- As mówił, że jak pochowamy zmarłych, to ich dusze w końcu zyskają wieczny spokój – Neil odpowiedział pewny co do słów przyjaciela. Na chwilę przestał kopać, oparł się o łopatę i spojrzał z dołu na Zotę. Wiedział, że nie uda mu się go zagonić do pomocy.

- Świetnie, szczytny cel. A co z tym dziwakiem, zgodził się na to? - Zota przykucnął obok świeżo wykopanej dziury. Przynajmniej jest miękka i łatwo im się kopie.

- Jeszcze nie, ale przekonam go, że tak będzie najlepiej.

- Chwila, chcesz mi powiedzieć, że robicie to bez jego zgody? Równie dobrze możecie kopać  swój własny grób, nie boisz się? - chłopak pokręcił głową. Wiedział, że Naryjczycy mają w zwyczaju  grzebanie każdego trupa, jakiego znajdą, ale to już przesada. Nie dość, że mają całe miasteczko do pochowania, to jeszcze nie są to byle jakie truchła. W dodatku Allen może stać się niemałą przeszkodą w tym wszystkim.

- Zaufaj mi – Neil spojrzał w oczy syna. Musiał go uspokoić, zanim ten wpadnie w złość. Znał wybuchy Zoty, wolał ich po prostu unikać, gdyż znoszenie jego histerii nie należało do najłatwiejszych. Zwłaszcza dla Neila, który choć nie chował go od małego, poczuwał się do roli ojca.

- W porządku, ale jak ten dzikus zacznie ciskać zaklęciami na prawo i lewo, to na mnie nie licz, sam się o to prosiłeś – chłopak mówił w złości. Teraz to co innego, ale gdyby jego słowa okazały się prawdą, zapewne pierwszy ruszyłby do obrony.

- A bo ty nic nie wiesz – tym razem to Dan zaskoczył Zotę. Podszedł tak cicho, że nawet go nie usłyszał. Iva’Sol tylko podniósł głowę do góry, by spojrzeć na medyka. Ten czym prędzej wręczył mu gliniany kubek z wywarem z ziół. Pachniał dobrze, lecz jego smak powaliłby nawet konia. Na szczęście Zota nie musiał o tym wiedzieć. I tak niczego by nie poczuł.

- Co mam wiedzieć? Miałeś mnie obudzić! - Chłopak wziął wywar i bez pytania upił spory łyk. Przełknął to jak wodę.

- Próbowałem! Naprawdę! Poza tym Neil wpadł na genialny plan. Raczysz opowiedzieć? - Medyk przystanął na prawej nodze. Dłonie oparł sobie o pasek u jego lekkich, błękitnych spodni. W skórzanej kurtce z kolei chował nie tylko bandaże i zioła, ale też różnorakie noże, o czym wiedzieli tylko nieliczni.

- Daruj sobie ironię, Dan – Neil wbił łopatę w ziemię, podparł się na niej i wyszedł z dołu – ściągnął swoje rękawice, przywiązał je do szlufki u spodni i i odgarnął blond włosy do tyłu, co by nie wpadały mu na twarz – Chcę złożyć mu propozycję.

- Nie – Zota od razu pokręcił głową. Wiedział już, co to oznacza – Chyba każdy powie ci, że to zły pomysł.

- Gdy spałeś, rozmawiałem z resztą i stwierdzili, że moglibyśmy zaryzykować, jeśli tylko uda mi się porozumieć z Allenem.

- Świetnie, tylko po co nam nekromanta w grupie? - Zota nawet nie krył się z sarkazmem. Nie podobał mu się ten pomysł i chciał, by Neil o tym wiedział. Naryjczyk spojrzał na syna, wiedział, że Zocie się nie dogodzi. Domyślał się, że nawet nie chodzi o fakt, że Allen to nekromanta, a po prostu o to, że do ich grupy dojdzie nowa osoba.  Chłopak nigdy tego nie potrafił znieść, niezależnie od tego, kto się pojawiał. Przemawiała przez niego zazdrość, nad którą nie panował.

Nic dziwnego, napędzana strachem, rosła z każdą chwilą. Bał się, że Dysydenci kiedyś go zostawią. Że się nim znudzą, albo w końcu powiedzą dość jego wybrykom i humorowi. Każda nowa osoba dodatkowo potęgowała te lęki.

Co jeśli? - Pytanie nie odrywało się od niego na krok. Co jeśli nowa osoba okaże się lepsza i ciekawsza? Pod tym względem porównywał się do lalki, którą można odłożyć na półkę, gdy znajdzie się inna. Choć nikt inny w ten sposób tego nie postrzegał, Zota i tak zmagał się z tak irracjonalnymi lękami.

- Widzisz Złotko, rano, gdy ty spałeś, Allen przyszedł do katedry – wyznał Neil. Oczy chłopca otworzyły się szerzej. Nie rozumiał dlaczego nikt go wtedy nie obudził. Ani tym bardziej, dlaczego sam się nie obudził? Pewnie przez złe samopoczucie.

- Czego chciał?

- Przyniósł kosz z chlebem. Tak twardym, że zęby by można na nim połamać. Ledwo bo ledwo, ale wydukał, że gdy się go zamoczy w wodzie to będzie nawet zjadliwy i przepraszał, że nic innego nie ma – mówiąc to, oczy Neila wędrowały spojrzeniem po spokojnym Volsaige – Podzielił się z nami resztkami swojego jedzenia, oferował nam dach nad głową, gdy zaczęło padać. I wyleczył twoje żebro, gdy spałeś. Pewnie nawet nie zwróciłeś uwagi dlaczego cię nie boli.

- Zrobił… co? Nie, nie. Chcesz mi powiedzieć, że wziął cię na litość. To nekromanta, nie powinniśmy – Zota nie ustępował, lecz Neil od razu go ukrócił, nim ten zdążył dokończyć zdanie.

- To bez znaczenia. Gdybym w ten sposób oceniał innych, to i ciebie nie byłoby tu teraz z nami.

Tym uciął całą konwersację. Młody Zota nie zamierzał powiedzieć już ani słowa. Rozumiał Neila,  rozumiał to, co powiedział i poniekąd potrafił przyjąć ten sposób postrzegania świata. Jednakże wątpliwości wciąż pozostawały w jego głowie.

Nie mógł zaprzeczyć, Zota sam nie nadawał się do życia pośród ludzi. A jednak… Dysydenci nie wahali się ani przez chwilę, by zabrać go ze sobą. Pomimo tego, że mógł przynieść na nich kłopoty. Pomimo tego, że jest jaki jest, nie zostawili go.

Może powinien dać temu Allenowi szansę?


Tylko jak? Skoro za każdym razem, gdy spojrzy w stronę jego chaty, czuje tak silną, niebezpieczną aurę magiczną? Czy inni tego nie czują? Nikt? Zupełnie?

- Pójdę do niego. Dokończ za mnie – Neil wręczył Zocie łopatę, po czym nie czekając na odzew, ruszył w stronę małego domku zabitego deskami.


Po co w ogóle miałby kopać te groby? Zota nie widział w tym najmniejszego sensu. Nie wierzył w życie po śmierci, toteż nie wierzył w to, że te szkielety, które żyją i nie żyją w Volsaige, szukają spoczynku. Dla niego, wraz z ich śmiercią, stały się tylko przedmiotami. A teraz? Napędzane magią, w niczym nie przypominają ludzi.


Zota nigdy nie angażował się w żadne prace. Zawsze,  gdy Dysydenci musieli coś zrobić, on po prostu stawał z tyłu i liczył na to, że nikt go nie zmusi do pracy. Zresztą, nawet gdyby próbowali, niewiele by wskórali. Zota po prostu nie znosił brudzić sobie rąk pracą. Jego lenistwo znał każdy i nikt nie potrafił zmienić jego upartego podejścia.

Wbił łopatę w ziemię, głęboko na tyle, by się nie wywróciła i oparł się o nią przedramieniem. Nawet nie udawał, że coś robi. Zwyczajnie stał tak i przyglądał się pozostałym. Zastanawiał się jakim cudem Neil ich wszystkich przekonał.

Wszyscy mu ufają. Na pewno mają wątpliwości, ale pozwalają liderowi na tak szalone decyzje z jakiegoś powodu. Może to przez dług wdzięczności, który u niego mają? Sam poniekąd czuł się w ten sposób zadłużony, lecz nigdy nie pozwalał, by wdzięczność przyćmiła mu umysł.

Może w tym jest właśnie problem?


Może za bardzo stawia na swoje, zamiast pozwolić działać innym? Ten chłopak nie potrafi żyć wśród ludzi. Próbuje, lecz nie wychodzi mu to najlepiej. Na szczęście, trafił pośród takich ludzi, którzy są w stanie wybaczyć znacznie więcej, niż powinni.


Neil długo nie wracał. Zota zaczynał się martwić bardziej niż zwykle, a już i tak można powiedzieć, że świrował. Nie potrafił się na niczym skupić, a gdy ktoś coś do niego mówił, nawet nie raczył odpowiedzieć. Nic dziwnego, skoro nawet nie słuchał tego, co się do niego mówi.

Jego czarno-złote oczy wciąż spoglądały na chatkę Allena. Nie zwracał nawet uwagi na to, że reszta Dysydentów zakopywała szkielety praktycznie pod jego nogami. Jedynie przeszedł kawałek na bok, gdy niemalże posunęli go łopatą, by zszedł im z drogi.


W końcu usłyszał charakterystyczne skrzypienie zawiasów, trzeszczące deski otwieranych drzwi i niemalże zerwał się na równe nogi. Ulżyło mu, gdy zobaczył Neila całego, lecz obecność Allena u jego boku go mocno odstraszała. Widział w nim wroga i nie potrafił myśleć inaczej.


Zaraz za nimi wyszła kobieca postać. Ta, która cały czas chodziła za Allenem. Zmierzali razem w kierunku katedry. Zota niby przypadkiem, a jednak specjalnie, podążał za nimi. Oczywiście zachował odpowiednią odległość, w której mógł słyszeć o czym mówią, a oni nie powinni słyszeć jego. Słyszał jak Neil tłumaczył temu dziwakowi plany dalszej wędrówki, a szarowłosy tylko potakiwał.

- Dam ci czas na spakowanie tego, co potrzebujesz – Neil przystanął na chwilę, dłoń położył na wątłym ramieniu Allena.

- Allen nie ma zbyt wiele najważniejszych rzeczy. Allen nie ma co brać. Wszystko zostanie w domu Allena, tylko Allen ma klucz – nekromanta brzmiał jak zagubione dziecko. Naiwny chłopak, aż dziwne, że przeżył tu sam, wśród tych wszystkich umarłych.

Co się wydarzyło w Volsaige? To wie już tylko Allen. Może kiedyś opowie tę historię, może kiedyś uda mu się spisać ją na papier. Bez wątpienia jest tu kluczową postacią, tylko co z tego, jeśli jego umysł zjada szaleństwo?

- Weźmiesz ze sobą konia? - Neil skinął głową w stronę stajni. To właśnie tam, prócz chorowitego bydła, stał biały jak śnieg rumak. Albinos, o czerwonych oczach. Piękne zwierzę, a jednak, coś z nim nie tak. Nawet Zota to czuł z daleka.

Ten koń nie żył.


Pewnie poruszał się dzięki tej samej magii, co pozostałe szkielety. Nie musiał jeść czy pić. Nie wyglądał też na płochliwego.

- Należy do Many.


- Będzie ci łatwiej, jeśli go ze sobą weźmiesz – Zota postanowił wedrzeć im się w konwersację. Nekromanta od razu obrócił się w stronę Iva’Sol, lecz nie wyglądał na zaskoczonego. Jakby wiedział, że ich podsłuchuje.

- Allen go nie weźmie. Należy do Many, a Mana nie bez powodu go tu zostawił.

- Kim jest ten Mana? - To pytanie wręcz cisnęło mu się na język. Czyżby jeszcze ktoś żywy znajdował się w Volsaige? Niemożliwe. Wieś usłana została trupami.

- Mana to Mana – nekromanta zmrużył swe szare oczy, przez chwilę przypominały dwa ostre sztylety, które miałyby zranić za próbę drążenia tematu.

- Jasne. A jaki Mana miał powód, by go tu zostawić, jeśli nie możesz go używać? - Zota wzruszył ramieniem na odchodne, dziwnie się czuł, gdy rozmawiał z Allenem. Jakby mroczna siła próbowała opleść jego ciało, dotknąć jego umysłu, chwycić za wspomnienia. Czy to możliwe, że Allen czuje to samo? Coś musiało sprawić, że jest jaki jest.

Na to pytanie nie potrafił mu odpowiedzieć. Młodzieniec podrapał się po nosie, denerwował się. Spoglądał w stronę stajni. Właściwie, czemu nie? Mana i tak nie zamierzał tu wrócić. Może faktycznie zostawił zwierzę dla niego, tylko Allen źle zrozumiał?  Chwilę się tak zastanawiał, wyraźnie zmieszany. By nie marnować więcej czasu, Neil zaoferował, by dokończyli to, co zaczęli.


Czas, który przeznaczyli na pobyt w Volsaige dobiegał końca. Wszystko, co uznali za niezbędne, zabrali ze sobą. Najbardziej brudną robotą zajął się Beni. To właśnie jemu przeznaczono zebranie wszystkich zmarłych i ułożenie ich w prowizorycznych grobach. Osiłek w moment się za to zabrał. Nie czuł wstrętu, nawet nie bał się ich ani nie wykręcał się w żaden sposób od zleconego mu zadania. Uważał, że jeśli ma coś zrobić, to zrobi to jak najszybciej. Bez problemu przygotował wszystkich do pochówku. Nie przeszkadzało mu nawet to, że gdy tylko podnosił kolejne z martwych kości, te zaczynały się ruszać. Dla niego to tylko twór magii, nic więcej. Nie należał do osób szczególnie mądrych, dlatego bardzo łatwo przychodziło mu pojmowanie tych najprostszych rzeczy. Nie doszukiwał się żadnych haczyków. Jego zdaniem, jeśli zmarły nie powinien się ruszać, a to robi, to wszystko jest winą magii. Wszystko, co w jego mniemaniu różniło się od rzeczywistości, którą znał, było winą magii i magów. Tak to sobie tłumaczył. I w większości przypadków miał rację.


Jedynym, którego pozostawili, okazał się szkielet należący do Jasmine. Zamknięty w katedrze, miał prawdopodobnie już nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Skryty w kaplicy należącej do Boga Chorób, z dala od niebezpieczeństw. Po tym, jak Zota dowiedział się od Dana do kogo ta kaplica należy, ku czyjej czci ją postawiono, tak zastanawiał się jak to możliwe, że magowie nie odnaleźli tego miejsca.

Albo inaczej - jakim cudem nie wykryli tak silnego skupiska magii, jakim jest Allen? Czy aby na pewno zabranie go stąd nie przysporzy im więcej problemów? Co jeśli Łowcy go wykryją jak tylko wyjdzie z ukrycia, jakie dała mu ta wieś? 


Wiele wątpliwości go nachodziło. Jeśli Allen faktycznie przyszedł do nich w nocy, jeśli to naprawdę jego zasługa, że żebra przestały boleć… To czyniło z Zoty poniekąd jego dłużnika, choć wolał tak o tym nie myśleć. Nie prosił o pomoc i wiedział, że sam by sobie poradził z uporczywym bólem. Nie mniej jednak, jeśli ma tak ogromne umiejętności leczenia, przydałby im się w grupie. Dan jest świetnym medykiem, ale nie przeskoczy niektórych granic. 


Tylko co robić, jeśli magowie przyjdą? Zawsze ich unikali, schodzili im z drogi i nie przykuwali ich uwagi. Zota przygryzł dolną wargę. Nie wiedział co robić. Neil tak łatwomyślnie daje innym szansę. Z beztroską przyjmuje nawet największych degeneratów. To prawda, że zmienia ludzi na lepsze. Przy nim odzyskują wiarę w samych siebie, dostają nadzieję na to, że jutro może naprawdę stać się lepsze. Tylko czy to na pewno dobry pomysł przy nekromancie? Kto wie co siedzi w jego głowie. Z jednej strony wydaje się kimś mocno wystraszonym i zagubionym, ale coś ciągle nie dawało Zocie spokoju. Sam jeden, wychudzony mężczyzna, wyszedł na przeciw całej grupie ludzi. Nieznajomych, którzy dzierżyli broń i walczyli ze szkieletami. Nie bał się podejść do Dysydentów, choć każdy normalny człowiek w takiej sytuacji wolałby się schować.

Za tą otoczką tchórza musi kryć się naprawdę potężna bestia. Zota zdawał sobie z tego sprawę. Tylko czy inni również potrafili ją dostrzec? Uśpioną, czyhającą... 


Ruszyli dalej, tym razem już wiedzieli dokąd iść. Z Volsaige widać zarys gór, do których chcieli się dostać. Jednakże dopiero, gdy Allen opuścił wioskę, mgła ustąpiła. Wydawać im się mogło, że cała wieś za nimi zniknęła. Nie widzieli już budynków, znad drzew nie wystawał dach katedry. Może im się jedynie wydawało, przez to, że bagnisty krajobraz potrafił zgubić nawet najlepszych zwiadowców. Jednakże, nawet jeśli ludzkie oczy da się zwieść, młody Zota cały czas uważnie obserwował okolicę. Nasłuchiwał, jakby przeczuwał, że coś kryje się na tych mokradłach. Nic jednakże nie odważyło się wychylić nosa spod tafli wody.


Allen z początku nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Jechał na białym, nieumarłym koniu, który z wyglądu wyglądał całkiem zwyczajnie. Poruszał się cicho, ale z pewnością miał przewagę nad innymi przez to, że się nie męczył. Można powiedzieć, że jechał sam. Od razu widać, że nekromanta nie ma pojęcia jak się utrzymać w siodle. Cały czas trzymał za łęk, wodze wisiały luźno, a nogi latały do przodu i do tyłu z każdym wybiciem grzbietu. Beni prosił, by jechał przy nim. Dawał mu co jakiś czas ciekawostki i instruował go jak powinien siedzieć w siodle. Duży Beni w ogóle nie przejawiał strachu rozmawiając z nekromantą. Prawdopodobnie był po prostu za głupi, by zrozumieć powagę sytuacji. Nikt go jednak nie zamierzał uświadamiać. Jego dziecięce rozumowanie i podejście do życia sprawiło, że Allen czuł się choć trochę akceptowany przez grupę. Ci cały czas na niego patrzyli, wiedział o tym.


Podróż przez mokradła już nie brzmiała tak przerażająco jak w chwili, gdy się na nich znaleźli. Niektórzy zarzekali się, że już wiedzą gdzie się znajdują.

- Będzie ciekawie – Dan odezwał się do Zoty. Uśmiechnął się, by i on odwzajemnił uśmiech. Zota oczywiście to zrobił. Zaśmiał się przy tym. Może faktycznie za bardzo się martwił? Reputacja nekromantów nie pozostawiała nigdy nic dobrego.

Ale może Allen wcale nie okaże się taki zły? Póki co, wyglądał jak zbite dziecko.

- Tak… będzie ciekawie – przytaknął.



Opuszczenie Volsaige dla wszystkich stanowiło miły akcent dnia. Jedynie Allen co jakiś czas oglądał się za siebie, w stronę dawnego domu. Wiele razy słyszał historie o przełęczy. Większość pamiętał tylko wyrywkowo. Wszystko to miało miejsce, gdy był małym chłopcem. Często zdarzało mu się podsłuchać o czym mówią rówieśnicy, choć nigdy nie wdawał się z nimi w rozmowę. To ponure miejsce, w którym często zaszywają się bandyci, rabusie i inne patałachy tego pokroju. Mało kto tamtędy przejeżdża. Zwykle magowie, którzy nie obawiają się nikogo ani niczego. Szczególnie dobre jest to miejsce na przezimowanie.


Neil słyszał o intrygującym klimacie w tutejszych stronach. Im bliżej Złotej Iglicy, tym bardziej nieracjonalne zjawiska miały miejsce. Choćby pogoda. Nawet z ich położenia, dostrzegał jeden z pierwszych objawów anomalii. Nad przełęczą rozpływały się wszelkie chmury. Ani jeden obłok nie pozostawał na niebie. Niezależnie od tego jaka pogoda panowała wokół, tam zawsze świeciło słońce. Brzmiało to beztrosko, ale tamtejsi mieszkańcy doskonale wiedzieli co tak naprawdę to oznacza.

Ogromna susza. Popękana ziemia, wypalone drzewa i ani śladu wody. Bynajmniej naturalnej. Magowie poradzili sobie z tym problemem, ale pobliskie wioski zwyczajnie wymarły. Pozostały tylko spalone ruiny, spopielone gospodarstwa i opuszczone piwnice.

Niezależnie od pory roku, wszystko wyglądało tam zawsze tak samo. Wraz z nadejściem świtu, rozpoczynały się upalne dni. Z kolei zachód słońca zwiastował przenikliwe mrozy. Suche, zimne powietrze kąsało w płuca każdego, kto zdecydował się spędzić tam noc. Bez ognia łatwo stracić tam życie. Wielu śmiałków już tak zamarzło.

Trzeba dobrze poznać tę okolicę, by móc swobodnie się po niej poruszać. A jeśli magom się to udało, dlaczego by nie spróbować zrobić tego samego? Problem stanowiło jedynie to, że bez odrobiny magii, nie można nijak wpłynąć na środowisko. Musieli zatem pomyśleć o tym, jak sobie poradzić inaczej.


Droga powoli się zmieniała. Z bagnistej, podmokłej ziemi, w ubitą, solidną drogę. Gdy tylko udało im się wyjść na szlak, już wiedzieli gdzie są. Choć ich obecne położenie nijak nie miało się z tym, co pierwotnie sądzili. Znaleźli się znacznie bliżej przełęczy, niż mogliby się spodziewać.

- Niebawem dotrzemy do przełęczy – oznajmił Neil podczas krótkiego postoju – Nie wiemy co nas tam czeka, ale takie miejsca nadają się na świetne zasadzki. Jeśli nie chcemy w żadną wpaść, lepiej trzymajmy się blisko siebie i nie traćmy czujności. Dagda, Zota, pojedziecie na zwiad – zwrócił się do swojego syna, oraz do sporego mężczyzny o nieprzyjemnym wyrazie twarzy.

Zota, choć nie ma roli zwiadowcy w Dysydentach, doskonale spisywał się podczas zwiadu, ze względu na wyostrzone zmysły, Co więcej, Neil często przydzielał go do różnych zajęć, aby nabrał więcej doświadczenia. Pod okiem Dagdy z pewnością mu nic nie grozi. Jednak zawsze brakowało mu chęci zarówno do opisywania sytuacji, jak i przykuwania uwagi do detali. Z kolei Dagda? Ten uchodził za osobę, która na dobrą sprawę nadawała się do wszystkiego. Pomimo swych gabarytów, świetnie spisywał się jako zwiadowca. Doskonale strzelał z łuku, wychwytywał wszelkie szczegóły i zawsze zachowywał czujność, nawet jeśli wyglądał zupełnie inaczej. Również nie miał problemów z tym, by stanąć w otwartym pojedynku. Prócz długiego łuku, nosił ze sobą dwuręczny topór.

Dagdę Meneanos znano z jego brutalności i umiejętności walki tym, co wpadnie mu w ręce. Nie bał się również dowodzić Zotą, co niekiedy było konieczne do dalszej współpracy z tym młodzieńcem.

- Dobra, Złotko. Wskakuj na konika i jedziemy – burknął pod nosem. Zdjął z głowy poszarpany kaptur, odkrywając długie, kasztanowe włosy. Zawsze związywał je na dwa razy. Raz w zwykłą kitkę, a drugi raz w połowie długości włosów, by nie plątały mu się na wietrze.

Zota westchnął z dezaprobatą co do tego pomysłu. Ale nie oponował. Wytarł nos w rękaw i pociągnął nim kilka razy. Choć nie czuł się najlepiej, milczał. Podczas podróży nigdy sobie na to nie pozwalał, by stan jego zdrowia mu w czymś przeszkadzał. Co innego podczas kilkudniowych postojów. Wtedy wręcz dogorywał na swym posłaniu, wyolbrzymiając swój stan.

Dagda mocno klepnął go w plecy, by się nie ociągał i ruszył przodem. Nieustraszenie, jakby był pewny, co ich czeka za rogiem. Tak naprawdę nigdy nie jechał tą drogą. Nigdy przedtem również nie interesował się tą okolicą na tyle, aby móc stwierdzić, co zastaną.

Droga z początku wyglądała na prostą. Widać, że od czasu do czasu ktoś jej używa. Inaczej skały uniemożliwiłyby przejazd. Nawet szeroka, tak, by mogły przedostać się nią większe powozy. Jednak nie docierało tam słońce. Cień spowił ich sylwetki. Błękitne niebo spoglądało na nich beztrosko z góry. Patrząc na ściany skał z dołu, wyglądały tak, jakby miały zaraz runąć. Zasypać ich. Pogrzebać żywcem. Choć solidnie trzymały się w tym stanie przez wiele lat, budziły niepokój. Również ptactwo co jakiś czas spoglądało na nich ze swoich skalistych gniazd. 

- Słyszysz coś? – Dagda wyszeptał widząc jak Zota mruży oczy, rozglądając się po okolicy spokojnie.

- Słyszę… - zaczął. Nie był do końca pewny co to takiego. Próbował zdefiniować dźwięki, które docierały do jego wrażliwych uszu – Ptaki – zaczął wymieniać – Szum.

- Odgłosy natury – podsumował Dagda, uważając to za fałszywy alarm. Mimo to, pozostawał czujny i sam również się rozglądał po okolicy.

- Nie umiem powiedzieć, czy jeszcze coś słyszę. Nie czuję się najlepiej.

- Rozchorowałeś się, co? Cholerne bagna... – spojrzał na Zotę. Jako Iva’Sol może i ma przewagę nad ludzkim ciałem w wielu rzeczach, ale jeśli chodzi o starcie z chorobą, zawsze przegrywa. Cechuje się również szczególną wrażliwością na wszelkie trucizny.

- Cięciwa…?


Świst. Strzała przeszyła powietrze i wbiła się w kruchą skałę. Gdyby Dagda się nie uchylił, dostałby w bark. Na szczęście lata walk na arenie nie poszły na marne. Zyskał doświadczenie w boju jak mało kto. Potrafił przewidywać kolejne ruchy przeciwnika. Oczywiście walka na otwartej przestrzeni to zupełnie co innego niż bój ograniczony ścianami wokół i tłumem wiwatujących gapiów.

Musiał jak najszybciej poznać grunt wokół niego. Nie mógł pozwolić na to, by teren dał przewagę jego przeciwnikowi. Nie na zbyt długo. Zeskoczył z konia, ukrył się za większą skałą i sięgnął łuk. Próbował cokolwiek zobaczyć nie wychylając się za bardzo. Lada moment mogli wystrzelić drugą strzałę. Podejrzewał, że jest dwóch co najmniej. Samotny strzelec nie porywałby się na dwóch przeciwników bez pewności, że zestrzeli obu niemalże na raz.

Zota równiez się schował. Panikujące konie narobiły trochę dymu, kurz unosił się wszędzie. Młody Iva’Sol doskonale maskował się pośród zacienionych głazów. Jego długa broń może stanowić dla niego problem w miejscu pełnym skał, lecz pozostawał dobrej myśli. Halabarda o żelaznym wykończeniu dobrze mu służyła od lat. Jak As twierdził, Dzieci Słońca niemalże rodzą się z takową bronią w ręku. Wszelkie pomniki i zapiski, które pozostały, przedstawiają tę rasę właśnie z długą bronią drzewcową. Doskonale spisywały się z bliska, jak i na średni dystans. Dobrze użyta potrafiła siać spustoszenie.

- Siedź tam – rozkazał Dagda. Przygotował strzałę do ataku. Zostawiając swobodę ruchów, przemknął się między skałami, by znaleźć się bliżej przeciwnika. Cały czas próbował znaleźć miejsce, w którym ukryli się napastnicy. Dedukcja po torze lotu strzały mówiła jedno. Znajdują się wyżej niż oni. Na pewno na jednej ze skalnych półek. Tylko której? Widział przed sobą ich całą masę. Wnęki, głazy, mniejsze i większe jaskinie. Jeśli ich przeciwnicy znają każdy zakamarek, może być naprawdę ciężko. Ale nie miał zamiaru im łatwo odpuścić. Jawnie go zaatakowali. Pewnie chcieli zabić. Jak tchórze, z ukrycia. Nie zamierzał im pobłażać.


Zota doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Dagda nie zamierza tego tak zostawić. Ten człowiek zabił więcej ludzi niż rycerze w całym swoim życiu. 

Dostrzegł ruch. Nie człowieka, ale cień. Jego cień. Mówił wszystko, co powinien. Łucznik znajdował się zatem w miejscu wystarczająco nasłonecznionym, by go rzucić na skałę. 

Dagda wystrzelił strzałę. Owszem, mógł się mylić co do dokładnego położenia strzelca, ale jedna strzała to dla niego żadna strata. Wychylił łuk w górę, mocno napiął cięciwę i wystrzelił w niebo. Oprócz dźwięku jej lotu oraz tego jak wbija się w skałę usłyszeli jeszcze coś. To zapewne napastnik. Żwawo usunął się przed strzałą spadającą grotem do dołu prosto na niego.

Posypały się kamyczki. Spadające kamyczki. Niewielkie. 

Choć na dystans lepiej zdawał się łuk, Dagda trzymał swój topór w gotowości. Co zamierzał zrobić? Z pewnością w głowie układał jakiś plan. Ten mężczyzna zawsze najpierw myśli, potem robi, choć często wygląda to inaczej. Niekiedy jego decyzje, podjęte pod wpływem impulsu, okazywały się nawet lepsze od tych, które sobie z góry zakładał. Nie to co Zota. Ten młodzieniec, choć jest inteligentny i bystry, wciąż kuleje pod kątem doświadczenia. Nie spodziewali się bitki, ale skoro już takowa się nawiązała, nie zamierzali łatwo oddać swojej skóry.


Zota uznał to za świetną okazję. Przeciwnicy najpewniej skupią się na Dagdzie. Mężczyzna z dobytym toporem mógłby się wydawać łatwym celem, kimś idealnym do ostrzału z góry. 

Iva’Sol nie zamierzał siedzieć dłużej w ukryciu. Jak tylko kurz trochę opadł, tak udało mu się zobaczyć idealną drogę na górę. Wiedział, że nikt nie brałby tego pod uwagę. Żaden człowiek nie przedarłby się po tak niebezpiecznej skale, by sięgnąć gardła przeciwnika. Człowiek nie, lecz Zota?


Młody chłopak zerwał się do walki. Bez najmniejszego problemu wskoczył na pierwszy z głazów, potem już miał tylko łatwiej. Chwytał się szczelin i wystających skał, wspinał się szybko i bez wahania. Coś, co inni uznaliby za samobójczą próbę, dla niego nie stanowiło żadnego wyzwania.

- Zota! - usłyszał wołanie Dagdy. Wiedział już, że źle robi pozwalając sobie na taką samowolkę, lecz znał swoje możliwości. Może to duma przez niego przemawiała, a może faktycznie znał swoje granice? Nieraz jego brawura wyglądała na głupotę, lecz kto go znał, wiedział, że nie należy go bagatelizować.

Kilka strzał próbowało sięgnąć Zotę, lecz ten zawsze zdołał się uchylić. Jak gdyby je słyszał w chwili wystrzału. Potrafił je dostrzec zanim strzelec wypuścił je z dłoni. To wystarczająco odciągnęło uwagę większości strzelców, by stracili Dagdę z oczu. Zota wiedział, że ten mężczyzna zaraz dobierze im się do skóry. Jednakże jeden z nich pozostawał poza ich zasięgiem…


Na najwyższej ze skał, mierzył do nich z łuku. Tchórz, nie wystrzelił żadnej ze strzał, a jednak czai się. Myśli, że go nie widzą. Pewnie czeka na odpowiedni moment, aby wziąć ich z zaskoczenia.

Albo nigdy przedtem nikogo nie zabił.

Zota nie myślał o tym teraz. Dopóki strzelec miał ich na celowniku, uznawał go za wroga. Co więcej, czuł od niego coś innego niż od pozostałych. Jakby magię? Lecz nie jej źródło. Nie rozumiał tego, choć spotkał się przedtem z podobnym uczuciem.


Jedna ze strzał, niefortunnie dla Dziecka Słońca, przestrzeliła mu rękę. Przebiła się przez skórzany karwasz i utkwiła w jego przedramieniu. Stłumił krzyk, trochę osunął się w dół, jednak to go nie powstrzymało. Zebrał w sobie siły, odbił się od głazów i wskoczył jeszcze wyżej.


Stanął oko w oko ze strzelcem, który czaił się na nich na samej górze. Do jego uszu już dobiegały odgłosy walki. A raczej skomlenie, które towarzyszy śmierci. Ten krzyk, który bardziej przypomina błaganie o życie, czy litość. To oczywiste, że Dagda dobrał im się do gardeł. Zota nawet nie musiał tego widzieć, by wiedzieć, jak jego towarzysz wybija jednego po drugim.

Dagda łukiem zdjął kolejnego strzelca. Okazało się, że jest ich znacznie więcej, niż przypuszczał. Cała grupa. Musi się zatem kryć coś większego w tych stronach. Jakiś obóz, albo punkt specjalny, w którym żerują.


- Naryjczyk z łukiem, co za hańba - Zota skomentował to, jak wyglądał jego przeciwnik, do którego dotarł. To młody Człowiek Północy. Naryjczycy zawsze uważali, że samo posiadanie łuku przynosi już hańbę, a co dopiero strzelanie z niego.

Tylko czy to aby na pewno bandyta, który należy do tej bandy? Jego ubrania, choć brudne, wyglądają na całkiem nowe. Nie są poszarpane ani dziurawe. Na twarzy i rękach nie widać śladów walki ani żadnej blizny. Kręcone, blond włosy z kolei związane są długą, błękitną aksamitką. Z kolei blada cera przypominała śnieg. Nawet Neil nie jest tak tak blady, choć unika słońca, by nie poparzyć skóry.

To nie jest ktoś, kto żyje jak bandyta.


Nie. To nawet nie jest bandyta.


Zota bez trudu wyrwał mu łuk z rąk, chwycił za jego gardło. I wtedy zaczęły się schody. Nie wiedział co się dzieje. Jego ciało odmawiało posłuszeństwa. Kręciło mu się w głowie, nie wiedział jak utrzymać równowagę. Ręce robiły się ciężkie, nogi jak z waty, a zmysły nie potrafiły się skupić.

Magia, przepełniała go silna magia. Atakowała go, paraliżowała. Kim on jest? – zastanawiał się. Jego palce mimo woli poluźniły uścisk. Upuścił broń, a ta spadła z urwiska, obijając się i brzęcząc. Spadła tuż obok Dagdy, co wywołało u niego spory niepokój.

- Poddaję się! – krzyknął nieznajomy. Padł na kolana przed nim, twarz skierował ku ziemi u jego stóp. Bał się. Naprawdę się bał. Cały dygotał ze strachu. Nie wyglądał na bandytę. Nie zachowywał się jak bandyta. Jego perłowe, kręcone włosy lśniły. Skóra przypominała porcelanę. W dodatku bardzo młody, może niewiele starszy niż Zota. 

- Poddał się – Zota oznajmił tak, by Dagda zrozumiał, że to do niego. Zacisnął ze złości pięści. Narastał w nim gniew wywołany bezsilnością wobec własnego ciała. Pierwszy raz czuł się w taki sposób. Niemożność kontrolowania swoich ruchów w pewnym stopniu budziła u niego nawet lęk.

- Dawaj go tu! – mężczyzna zawołał z dołu.

- Masz. Zabieraj go – zepchnął go z klifu energicznym ruchem. Kosztowało go to wiele wysiłku. Walki z samym sobą. Walki z nieznanym. Zamknął oczy, by nie widzieć jak upada.

Zacisnął zęby, gdy tylko usłyszał jak ciało uderza o ziemię. Nie krzyczał. Umarł? Nie, cały czas czuł tę magię. Najpewniej stracił przytomność. Zresztą, Dagda pewnie go złapał. 

Zota zaczynał podejrzewać, że zwariował przez pobyt w Volsaige. Bagna, szkielety i uporczywe komary. Do tego choroba. Co jeśli to nie zwykłe przeziębienie? Zaczynał podejrzewać już dosłownie wszystko. Chciał zrobić krok naprzód, ale zrobił krok w tył. Oparł się o zimną ścianę. Schował się w cieniu. Usiadł obok większego kamienia, za którym się ukrył tak, by nikt z dołu nie mógł go zobaczyć. Idealne miejsce dla strzelca. Idealne dla niego.

Sam już nie wiedział co mu jest. Czy to zawroty głowy. Czy złe samopoczucie. Czuł, że musi o tym powiedzieć Danowi. Ale jak sprecyzować słowa, gdy myśli chaotycznie wyprzedzają jedna drugą? Co więcej, miał wrażenie, że dużą rolę odgrywa tutaj magia. 

- Zota! Idziesz? – Dagda próbował go dostrzec. W jednym ręku trzymał topór. Łuk założył na plecy. W drugim ręku zaś ściskał ubranie połamanego młodzieńca. Przy upadku z takiej wysokości złamał rękę i nogę. Niestety, tak jak podejrzewał Zota, stracił też przytomność – Zota? – zdziwił się, gdy po dłuższym czasie nie uzyskał żadnej odpowiedzi – Zota, nie wydurniaj się i złaź stamtąd.

- Idź… Mi nic nie będzie, muszę tylko się otrząsnąć po zaklęciu – poprosił. Miał dobre miejsce, nikt go tu nie znajdzie, a on miał doskonały widok na praktycznie całą przełęcz, aż do najbliższego zakrętu.



Zota chwilę jeszcze posiedział na górze. Ułamał strzałę, wyjął grot ze swojego przedramienia. Patrzył jak krew wypływa z rany. Goiła się bardzo szybko. Wręcz na jego oczach, przestawała krwawić, a skóra się zrastała.

Postanowił, że poczeka tutaj na pozostałych. Wziął łuk, który należał do Naryjczyka. Lekki i solidny. Musiał sporo kosztować. Bandyci zwykle nie mają tak dobrej broni w swoich rękach. Nieważne kogo by ograbili, taka broń to prawdziwy rarytas. Szkoda, by tu miała zostać.

Sprawdził też pozostałych.


Zwyczajni bandyci. Jeden z gorszą mordą od drugiego. Trochę przypaleni, trochę łysi, z mnóstwem blizn na ciele. Pod skórzanym odzieniem w większości mieli stare, podarte ubrania. Jedyne co ich łączyło to naszyjniki. Wykonane ze stali i srebra, wszystkie zrobiono na jeden wzór. Z początku wydawało mu się, że jest to krzyż, lecz im dłużej się im przyglądał, tym bardziej widział w tym symbol wagi. To niecodzienna ozdoba jak na, teoretycznie, zwykłych bandziorów. Wpierw myślał, że to może jakaś większa organizacja, lecz prócz wisiorków, nie łączyło ich nic więcej. Tylko jeden nosił tatuaże, które mogłyby o tym świadczyć.

Nie mieli przy sobie nic wartościowego, prócz tych srebrnych błyskotek. W kieszeniach znalazł tylko parę srebrników i munkli, nawet za mało by zrobić z tego czelta. Oprócz sakiewek, nawet ich broń nie wyglądała na dobrą. Zota nie znał się na łukach, lecz wiedział, że z czegoś takiego nikt nie chciałby strzelać. Poza tym, w grupie Dysydentów, łucznicy bardzo dbali o swoją broń i zazwyczaj nie rozstawali się ze swoim łukiem nawet, gdy w zasięgu ręki mieli coś lepszego.



Oprócz tego incydentu, okolica wyglądała na całkiem spokojną, nawet opustoszałą. Na ziemi oprócz śladów ostatniej bitki, zauważyli też ślady kół, kopyt, a nawet puste skrzynie. To oczywiste, co tu się dzieje. Bandyci zamieszkują przełęcz, a karawany padają ich łupem. Aż dziwne, bo jedyne z powozów, które mogłyby tędy przejeżdżać, to właśnie te skierowane do Złotej Iglicy. 

Czyżby magowie nie dbali o karawany?


- Sam już nie wiem, Zota. Co nam większą zgubę przyniesie? - Dan głośno myślał, gdy sprawdzał czy z ręką Zoty wszystko jest jak należy - Jak myślisz? Co jest gorsze? To, że Dysydenci składają się w większości z osób, na których ciąży kara śmierci? To, że jesteś z nami ty i Shirou? Allen, który przerobi nas na trupy, czy może - szare oczy Dana spojrzały w czarno-złote oczy Zoty. Beztroski uśmiech zniknął z jego twarzy. Iva'Sol już dobrze znał ten wyraz - czy może to, że zrzuciłeś cesarskiego syna z klifu?


W pierwszej chwili to do niego nie dotarło. Cesarski syn? Książę? To niemożliwe. Co robiłby w takim miejscu? Jednak nie mógł tego wykluczyć. Sam nie wiedział jak wygląda rodzina cesarska, ale ten strzelec z pewnością nie jest bandytą.

- Rozum zgubiłeś po drodze? - Zota parsknął śmiechem. Próbował odgonić od siebie myśli, jakoby niemal zabił księcia - Niby co on miałby tutaj robić?

- Gdybyś integrował się z pozostałymi zamiast burczeć jak bardzo ci się nie chce, wiedziałbyś, że książę parę miesięcy temu zaginął - Dan wstał i podał Zocie rękę. Zanim ją chwycił, młodzieniec spojrzał w stronę wagonu, w którym umieścili rannego Naryjczyka. 

Zajmowała się nim Nathea, a obok jechał Neil wraz z Asem. Ich miny nie wróżyły nic dobrego. Zwiadowca tylko kręcił głową, a Neil zadawał krótkie pytania. Ewidentnie się nad czymś głowili. Zapewne co zrobić dalej z księciem. Neil niegdyś pracował na dworze cesarskim. Na pewno rozpoznał chłopaka, nawet po tylu latach.

- Będę mieć przez to kłopoty? - Zota zapytał cicho. Wstał z pomocą Dana. Zawiązał karwasz mocniej. Dan się jedynie zaśmiał. Nie sądził, by odpowiedzialność spadła na chłopaka. W końcu nie wiedział, że ma do czynienia z synem głowy kraju. Poza tym, młody książę przeżył.

Kto wie, co by się stało, gdyby nie zaklęcie…


Tylko kto je puścił? Bandyci? Czy może sam uciekinier zna się na magii?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz