Wypalenie

 Znów skrobią. Gdzieś pod ziemią. Dziecko płacze a niespokojne konie przystają z nogi na nogę. Bezsenność wróciła. Zota nie potrafił się na niczym skupić.

Wbijał pale w ziemię, by zrobić ogrodzenie dla koni. Przy trzecim zapomniał co właściwie robi. Wszyscy i tak uznali, że po prostu próbuje się wymigać od pracy. W porze obiadowej zamiast jeść, wpatrywał się w pływające kluski.

Wszystko traciło sens. Aromatyczne zioła? Wyrazista marchew i delikatne ziemniaki? Po co się tak starać, skoro on i tak nie czuje ani zapachu, ani smaku. 

Nocą, bez Dana, nie zapalał nawet świec. Nie rozbierał się do snu. Kładł się na plecach i z otwartymi oczami leżał całą noc. Czy spał? Nie potrafił stwierdzić. Wydawało mu się, że zapomniał jak się śpi.


- Zota? Wszystko w porządku? 

Nawet nie potrafił stwierdzić kto pytał.

- Tak - odpowiedział krótko, po czym wszedł do wody w ubraniach.


- Zota? - Neil siedział z nim przy ognisku. Piekli w nim ziemniaki. Demon patrzył na ogień, jak przepięknie tańczy unosząc się ku górze.

- Tak? 

- Wszyscy mi mówią, że się dziwnie zachowujesz. Martwię się.

- Jestem trochę niewyspany.


Skrobią. A ziemia się unosi i opada. Z trudem łapie równowagę. Upada na ziemię, obraca się na plecy i widzi jak kluski pływają po niebie. Zamiast słońca żarzy się marchewka.

W końcu wychodzą na powierzchnię. Obchodzą go całego. Wchodzą do butów, chowają się pod ubraniem. Próbują wejść do uszu i płaczą się we włosach.

Chciał się ich pozbyć. Wyjąć je, wytrzepać, pozbyć się ich. Lecz gdy te wgryzły mu się w uszy, spanikował.

Stracił nad sobą kontrolę. Za wszelką cenę musiał się ich pozbyć.

Użył swojej mocy. Tej, której zawsze się obawiał. Czuł jak pioruny rozchodzą się po jego ciele wybijając robactwo. Ale to za mało. Są w środku. Zjadają go.

- Zota!

Uniósł ramiona. Zakrył uszy dłońmi.

- Zota nie!

Za późno. Skupiona energia niczym piorun przeszła przez jego głowę. Przeszyła ją na wylot.

Jego ciało śmierdziało spalenizną. Upadło bezwładnie na ziemię.



Delikatne łapki dotykały jego nagiego ciała. Dotykały każdą z ran i blizn. Czerwona, wysoka trawą przypominała tysiące malutkich rąk. Różowe niebo o żółtych chmurach wyglądało jak kopuła, na której ktoś namalował kolorowe gwiazdy.

A zamiast słońca unosiły się okrągłe wielkie kule i kostki. Jedna z nich świeciła dając różnokolorowe światła na wszystkie strony.

Zota podniósł się, lecz nie czuł nic. Nie pamiętał co dokładnie się stało. Wokół nie leżało nic czym mógłby się zakryć. Im dłużej jednak się rozglądał, tym więcej dziwnych rzeczy widział.

Niebieska gleba. Czerwone ręce z trawy. A pośród niej leżały przegniłe owoce. 

Co to za miejsce? Dokąd powinien iść? Czy dokądkolwiek powinien iść?

W oddali słyszał rzekę, albo strumień. Patrząc w tamtą stronę, ujrzał kamienną altanę.


Ktoś tam siedział. Skryty w cieniu zwisających winorośli. A nogi trzymał na okrągłym stole, na którym stała cała zastawa pełna słodyczy i owoców.

Gdy się tam zbliżył, poczuł coś. Coś, czego nie znał. Albo raczej coś, czego już dawno nie pamiętał. To zapach. Tak prawdziwy, tak cudowny, że aż go paraliżował. Po tylu latach bez węchu, nie wiedział co się dzieje.

- Usiądź, Dylan.

Rozbrzmiały dwa głosy. Męski, który brzmiał odważnie i poważnie, oraz kobiecy, delikatny i figlarny. To ta postać. To jej głosy. Przemawia nimi w tym samym czasie.

- Skąd znasz to imię? - Zota zapytał cicho. Miał złe przeczucia. Przyglądał się postaci, lecz niewiele rozumiał z tego co widział.

Morelowe włosy splecione z cytrynowymi i słodkimi odcieniami różu, opadały na wątłe ramiona. Postać ubrana była zaledwie w białe sukno, przerzucone przez ramię i związane w pasie. Odkrywało jego prawą pierś, lecz ta nie należała ani do kobiety, ani do mężczyzny. Nie miała nawet sutków.

- W końcu się spotykamy.

- Kim jesteś? - Zota zapytał, całkiem zdezorientowany. Nie chciał siadać, ale ze względu na swoją nagość to uczynił.

- Obserwuję cię od dłuższego czasu - kobiecy głos brzmiał na figlarny, rozbawiony. Męski z kolei brzmiał poważnie i ponuro - uległeś mi.

Zota chciał już coś powiedzieć, ale się powstrzymał. To nie czas na uszczypliwe komentarze. Zwłaszcza, że miał złe przeczucia co do tej osoby. Nie potrafił jej rozgryźć.

Próbował ją przejrzeć, wykryć jej intencje czy choćby przewidzieć jak się zachowa, ale nie potrafił.

Niepokój narastał.

- W tym momencie smażysz swój mózg napięciem równie silnym co uderzenie pioruna. Twoja niezwykła regeneracja usilnie próbuje naprawić uszkodzenia, a twoja wysoka odporność na porażenia pozwala ci się nie spalić żywcem. Tylko na jak długo?

Zota po tych słowach zaczynał kojarzyć fakty. Od paru dni nie był sobą. Chciał się tylko wyspać, a zamiast tego oblazły go robaki. Nie pamiętał jednak niczego poza tym. Czy naprawdę sięgnął po ostateczność?

Posunął się tak daleko? Nie potrafił sobie przypomnieć. Popatrzył na własne dłonie jak na najpotężniejszą broń, jaką posiada. Nie chciał ich używać. Zwłaszcza nie na sobie.

Kolorowe włosy, przenikliwe, błękitne oczy i porcelanowa cera. Ciało bez płci i dwa głosy… miejsce wyrwane jak ze snu. Powoli łączył fakty. To nie jest człowiek. Okrągłe źrenice sugerują, że nie jest to też demon. Tylko jedna rzecz przychodziła Zocie do głowy.  Choć wolał, aby to nie była prawda.

- Ty jesteś Ne'Anvi.

Uśmiechnęło się.

- A ty nie jesteś ignorantem, jakiego udajesz.

Zgadł? Wszystko się zgadzało. Zwłaszcza to z jaką wyższością spoglądało na Zotę.

- Zapewne chcesz mi też coś zaoferować. Choć wszystko już rozumiem - Zota pokręcił głową. Dał się złapać w pułapkę. Jak jakiś dzieciak.

Nie ma i nie było żadnych robaków. Bezsenność, którą wywołały tylko nasiliła te iluzje. Wszystko to jego sprawka. Bóstwo Szaleństwa, Ne'Anvi. Doprowadziło do tej sytuacji by go tu ściągnąć. To oczywiste, że czegoś chce. W dodatku jeśli Zota odmówi, zwyczajnie wysmaży sobie głowę. Zmyślne zagranie. Niczym cios poniżej pasa, ale dobrze przemyślane. Wiedział, że Zota nie zgodzi się na żaden układ dobrowolnie.

Dlatego znalazł drogę, by go zmusić w taki sposób, by się zgodził.

- Nie będę się powtarzać, dlatego słuchaj uważnie. W Białej Iglicy jest dziecko. Mówią na nie Reenievarie - bóstwo zaczęło mówić. On tylko słuchał. Nic innego nie mógł zrobić - ma dziesięć lat. Krucze, kręcone włosy i oczy takie jak ja. Przyprowadzisz je do katedry w Sonz Urie.

Zota już kręcił głową. Nie podobało mu się to wcale. Jeśli odmówi, zginie od razu. Jeśli się zgodzi, zginie pewnie pod murem Białej Iglicy. Natomiast wykiwanie tego bóstwa nie wchodzi w grę. Według wierzeń, Ne'Anvi jest w stanie odczytać ludzkie myśli. Nawet teraz pewnie wie o każdej z jego myśli.

- Kurwa… po co ci ten dzieciak? I czemu akurat ja?

- Szczegóły zdradzę przy kolejnym spotkaniu. Teraz przygotuj się do długiej i wymagającej podróży - Ne'Anvi oznajmiło, nie pozwalając mu nawet na odpowiedź. Jakby wiedziało, że nie da rady odmówić.

- Powiedz coś więcej, czy masz jakiś plan, czy…

- Mam. Wszystko w swoim czasie. Przygotuj się, a gdy wrócę, ty wyruszysz - powiedziało.

Nie powie nic więcej. Ani o dzieciaku, ani jak planuje go odbić. Powinien się przygotować. Czy brać ze sobą Dysydentów? Raczej nie. Nie powinien ich narażać. Zwykli ludzie nie mają szans z magami. Jeden demon też nie. To szaleństwo.

- Nagroda będzie warta twojej uwagi - Ne'Anvi dodało. Pochyliło się do przodu i przysunęło półmisek z owocami do Zoty. Chłopak wziął winogrono do ręki i wziął jedno do ust.

Słodkie. Trochę cierpkie. Czy to jest ta nagroda? Czy będzie możliwe przywrócenie mu zmysłu smaku i węchu? Wiele razy sobie to wyobrażał. Wiele razy tęsknił za tym uczuciem. Łzy mu naszły do oczu. To najsłodsza rzecz w życiu jaką posmakował. Smakowała jak delikatne promienie słońca o poranku, po długiej mroźnej nocy. Nie potrafił tego inaczej porównać.

Chciał zjeść więcej, posmakować wszystkiego, ale się powstrzymał. Odłożył kiść winogron i spojrzał na bóstwo. Uśmiechało się.

- Przygotuję się do drogi, ale nie każ mi na siebie czekać - Zota w końcu potwierdził to, co Ne'Anvi chciało usłyszeć.

Świat zaczął się rozpadać. Czerwone dłonie, które wyrastały z ziemi, więdły. Planety odlatywały, uderzały o niebo i roztrzaskiwały się na kawałeczki. Kolorowa kostka przygasała. Ciemność zaczynała pochłaniać całe to miejsce. Jedynie oczy Ne’Anvi nie traciły blasku. Lecz i te w końcu znikły pośród bezkresnej ciemności.



I znów powrócił, do świata bez smaku. Do miejsca, które straciło zapach. Czuł jedynie mroźne powietrze, które kłóciło się z ciepłymi promieniami słońca o poranku. Chciał otworzyć oczy, ale i tego nie mógł zrobić. Słowa nie chciały przejść przez jego gardło. Nie czuł kończyn, nie chciały ani drgnąć. Nie potrafił się na niczym skupić, a boląca głowa w niczym nie pomagała. Bolała tak, jakby naprawdę przeszedł przez nią piorun. Pewnie bolałaby nawet bardziej, gdyby nie zimne okłady, które co chwilę ktoś zmieniał. Szorstkie dłonie Neila na przemian z delikatnymi dłońmi Asa. I czyjeś jeszcze, ale ich nie znał. Chciał otworzyć oczy, zobaczyć kto to.

Bez skutku.


- Jak myślisz, czemu to zrobił? - słyszał głos Dagdy. Cichy i spokojny, jak nigdy.

- Skarżył się na bezsenność. Ludzie bez snu wariują, a demony… jak widać - Haku odparł, ale Zota przeczuwał, że jest z nimi ktoś jeszcze. Może Doveri? Ten małomówny Naryjczyk zawsze się kręcił przy Dagdzie.

- Wcześniej nie miał z tym problemów. Dopiero gdy tu przyszliśmy to się zaczęło - Dagda westchnął. To on zmieniał okład na czole Zoty - ktoś jeszcze się na to skarżył?

- Z obecnych raczej nie. Ci w Iglicy? Bo ja wiem? - Haku westchnął.


Z czasem udało mu się otworzyć oczy. Widział ludzi i słyszał jak do niego mówią, ale nie mógł nic odpowiedzieć. Wodził za nimi oczami, a ci próbowali z nim nawiązać kontakt. Neil nie chciał tego pokazać, ale się bał. Dagda jednak spędzał z nim najwięcej czasu, zwyczajnie się nim zajmował, by Zota nie zmarzł, by mógł się napić.


W końcu jego ciało drgnęło. Obudził się i mógł poruszać palcami. Jego drętwe kończyny zaczynały odpowiadać na bodźce. Zmusił je do posłuszeństwa. Podniósł się z łóżka, usiadł i choć z trudem trzymał głowę w pionie, w końcu poczuł, że wraca do siebie. Palce, dłonie i przedramiona miał owinięte w bandaże. Ciarki mu przeszły po plecach, gdy widział swoje nadgarstki. Zawsze je zakrywał, sam nie znosił na nie patrzeć. Wstydził się ich. Zdeformowane od za ciasnych kajdan, sprawiały wrażenie nienaturalnie chudych. Przypominały mu o przeszłości.

- Zota? - As podszedł do niego czym prędzej. Zdjął mu okłady z głowy i spojrzał w jego złote oczy. Reagowały na światło. Pionowe źrenice z szerokich zwęziły się jak tylko dotarło do nich więcej światła.

- Tak - dał znać, że pamięta swoje imię.

Po wstępnych oględzinach, As poszedł po Neila.


Wszyscy zachowywali się dziwnie. Nie pytali o nic, nie wracali do tamtego dnia. Byli mili i jakby na siłę pokazywali, że wszystko jest już w porządku. Tak to odczuwał. Skakali przy nim jak przy dziecku. Zota z początku się tylko uśmiechał i nawet cieszył, że nie musi się z niczego tłumaczyć. Tak naprawdę nie wiedziałby co ma powiedzieć. Prawda z jego ust brzmiałaby jak czyste szaleństwo.


- Tato? Wierzysz w bogów? - Zota zapytał, gdy Neil już miał wychodzić. Naryjczyk się zatrzymał. Niepokoiło go takie pytanie z ust Zoty.

- Nigdy żadnego nie spotkałem - odpowiedział krótko i się cofnął. Zasiadł na stołku przy łóżku syna. Choć wyglądał na zmęczonego, chciał mu poświęcić każdą chwilę.

- Myślisz, że istnieją?

- Według wierzeń naryjskich, bogowie to bohaterowie, herosi, którzy swymi czynami wywalczyli sobie nieśmiertelność. Z drugiej strony, według wierzeń rivelijskich, ci sami herosi to istoty boskie, które nigdy nie żyły wśród ludzi - mówił - dalej na wschód jest Zaarg. Ci wierzą, że ci sami bogowie żyją pośród nas, a my nawet ich nie potrafimy dostrzec. Kto ma rację?

- Wydaje mi się, że widziałem jednego z nich. Rozmawiałem z nim - Zota w końcu wyznał. 

Neil zachował się fachowo. Nie oceniał, nie zamierzał poddawać tego pod wątpliwość. W tym momencie chciał tylko by Zota w końcu powiedział co się stało.

- Jak wyglądał?

- Jak człowiek, ale nie do końca - Iva'Sol nie wiedział jak to wszystko opisać - Miał kolorowe włosy. Różowe, pomarańczowe, żółte…  takie jak niebo o poranku. Błękitne oczy o okrągłych źrenicach. Jak u ludzi. Wyglądały normalnie, a jednak miałem wrażenie, że kryje się za nimi cały świat. Wydaje mi się, że to Ne'Anvi.

- Bóstwo szaleństwa? - Neil nie wykluczał, że to może być prawda. Bezsenność, halucynacje, oderwanie od rzeczywistości, to wszystko mogło być jego sprawką. Tylko po co?

- Dało mi wybór, a raczej iluzję wyboru - Zota kontynuował - Mogłem się zgodzić na to, czego chce, albo zginąć. 

- Czego bóstwo miałoby od ciebie chcieć? - Neil się denerwował. Choć wyglądał na opanowanego, serce biło mu jak szalone. Bogowie nie ingerują w życie zwykłych ludzi. Tylko, że Zota nie jest człowiekiem. Jeden z ostatnich Dzieci Słońca, w dodatku demon. Czy naprawdę spokojne życie śmiertelnika nie jest mu pisane?

- Mam znaleźć jakieś dziecko. Ponoć Ne'Anvi ma jakiś plan, ale mam czekać. Kazało mi się przygotować do drogi i czekać.

- Pojedziemy z…

- Ja sam - Zota wszedł mu w zdanie. Wiedział, że Neil nie będzie chciał na to pozwolić. Rozstać się z Zotą? To jak najgorszy koszmar. Musi się pogodzić z tym, że ten chłopak to nie jest zwykłe dziecko. Jeśli bóstwo go wybrało, nie ma odwrotu.

- Zota…

- Nie. Wiem jak to brzmi, całe życie nienawidziłem bogów, a jeden z nich mi się objawił. To brzmi jakbym oszalał, jakbym faktycznie wypalił sobie mózg. Ale czuję, że to muszę być ja.

Neil próbował powstrzymać swoje emocje i pokazać, że nie będzie mu stał na drodze. Z jednej strony czuł się nieodpowiedzialnie. Zota to tylko nastolatek. Z drugiej, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że to nie jest zwykły człowiek. Taki dzień jak dziś musiał nadejść. As wiele razy mówił mu, że Zota długo z nimi nie zostanie. Jakby wiedział, że demony nie uciekną od swojego przeznaczenia.

- Wiesz? Gdy tam byłem, tam… poczułem co straciłem. Kilka lat temu, gdy straciłem zmysły, gdy nie czułem zapachu oraz smaku po raz pierwszy, myślałem, że oszalałem. Traciłem nad sobą kontrolę, panikowałem. Jadłem wszystko, co w zasięgu ręki, by tylko coś poczuć. Zgniłą słomę, wilgotną od szczyn ziemię, a nawet rozkładające się truchło człowieka.

- Nigdy mi o tym nie mówiłeś - Neil wyszeptał cicho. Zdawał sobie sprawę z tego, że Zota nie miał łatwego dzieciństwa. Wielu rzeczy się domyślał, zwłaszcza przez ślady niewolnictwa. Zniekształcenia na nadgarstkach od kajdan, wąskie, poobcierane kostki, blizny na plecach od bicza oraz to okropne otarcie od sznura na szyi, które zawsze chował za czerwoną chustą.

- Może to szaleństwo ma związek z Ne'Anvi? - Chłopak się zastanawiał na głos. Jego złote oczy wpatrywały się w bandaże na dłoniach - zatraciłem się w nim, by przetrwać. Pożerałem co się da, a z każdym kęsem traciłem swoje człowieczeństwo. Nikt nie chciał mnie kupić, a kajdany robiły się coraz ciaśniejsze. Im ciaśniejsze, tym bestia, którą się stawałem, była głośniejsza.

- Nie jesteś bestią, Zota - Neil dotknął jego ramienia. Chwilę tak na siebie patrzyli, aż w końcu go przytulił. Domyślał się wielu rzeczy, ale po raz pierwszy usłyszał je od niego. Sama niewola musiała pozostawić piętno na jego psychice, a co dopiero utrata zmysłów w tym samym czasie.

Gdy Dysydenci go znaleźli, zachowywał się jak dzikus. Nie słuchał się, nie umiał o siebie zadbać, a gdy dostawał jedzenie, zjadał wszystko. Jajka ze skorupkami, mięso z kośćmi, a z ryb nie zdzierał łusek. Kosztował ich wiele nerwów, ale dzięki nim jest tym kim teraz jest. 

- Gdy będzie po wszystkim, wrócę do domu. Do ciebie. Nie wiem ile to potrwa, ale obiecuję, że się zobaczymy - Zota mówiąc to, wtulił się w chłodne ciało Naryjczyka. Zamknął oczy.

W tych ramionach po prostu czuł się bezpiecznie.



Jak tylko doszedł do siebie, rozpoczął przygotowania. W jednym z wagonów znalazł swój zimowy płaszcz. Nie używał go pół roku, teraz widział, że jest już po prostu na niego za mały. Dzieci Słońca szybko rosną, ale sam nie spodziewał się, że aż tak.

- Kurwa - zaklął pod nosem.

- Problem, młody? - Dagda, który poszedł tam z nim, zajrzał do wagonu. Zota wyszedł stamtąd i machnął ręką. 

- Muszę je rozpruć i zszyć na nowo, nie wcisnę się w niego - Iva'Sol westchnął. Choć nie chciał na to teraz tracić czasu. Poszedł wtem do składziku, gdzie trzymali wszystkie bronie. Oprócz swojej halabardy i sztyletu powinien wziąć coś jeszcze, na wszelki wypadek.


Gdy sprawdzał miecze, usłyszał, że ktoś do niego przyszedł. To nie kroki Dagdy. Są za ciche. Zbyt ostrożne. Gdy się obrócił, by spojrzeć kto to, zobaczył Naryjczyka. Doveri Dasthy, który zawsze się kręci koło Dagdy, tym razem zjawił się sam. To jedna z tych niezręcznych sytuacji, których Zota zawsze unikał.

Doveri doskonale rozumie rivelijski, ale nie potrafi się nim posługiwać. Rozmowa z nim to ciągła próba odszyfrowania tego, co ma na myśli.

Naryjski ma dwie formy. Potoczną mowę, którą dość łatwo zrozumieć na zasadzie podobieństw, oraz mowę, którą posługuje się naryjska szlachta. Z jakiegoś powodu, Doveri częściej korzysta z języka szlachciców, a ten jest za trudny nawet jak dla Neila, który wychowywał się w Er-Nar.

Naryjczycy najczęściej posługują się toporem, jak Neil czy Duży Beni. Szlachta zaś walczy mieczem, jak Doveri. Mimo to, on zawsze zapewnia, że zwykły z niego chłopak.

- Co jest? - już chciał wstać, ale ten pokręcił głową. Doveri odpiął srebrny łańcuszek, który zrobił jego białe futro, z którym się nie rozstawał. Zsunął je sobie z ramion i wziął w obie ręce, by podarować je Zocie - Doveri, co ty?

- Weź - odezwał się, próbując znaleźć odpowiednie słowa po rivelijsku - jest zaklęte.

- Dajesz mi je?

- Chroni od zimno i od ogień - mówił najprościej jak umie - Zelda.

- Zelda? - Zota się zdziwił, gdy Doveri wypowiedział imię bogini ognia. Wziął od niego futro. Choć wyglądało na ciężkie przez to jak grube te białe futra są, tak naprawdę ważyło niewiele - powiedz proszę po naryjsku, spróbuję zrozumieć.

- Zelda dari dary dla Dasthy. Byh ne zżyli zimna i ohnia uchronily. Ja jużli ne muszum ich bać.

To był podarunek. Od bogini ognia, Zeldy, dla jego rodziny, Dasthy. Mimo to, chce mu je dać. Zota chciał już podziękować za ten hojny prezent, lecz Naryjczyk położył mu dłoń na ramieniu. Zrobił to tak samo jak Neil.

- Dasz radę - powiedział to tak, jakby powtarzał po Dagdzie. Z tym samym akcentem i tym samym uśmiechem, jak gdyby brał z niego przykład.

Zota się szczerze uśmiechnął.

- Dziękuję, Doveri. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz