Volsaige - znowu

 Śnieg nie miał końca. Drzewa po jednej i drugiej stronie zdawały się wyglądać tak samo. Krzewy rosły w identycznej kolejności. Czy oni nie krążą w kółko? Zota zaczynał wątpić, że Allen wie dokąd jedzie. Choć czy kiedykolwiek w to wierzył? Ten nekromanta nie ma pojęcia co to za las, gdzie są ani dokąd powinni się udać. Jechał ślepo przed siebie, a Zota cały czas za nim podążał. Przynajmniej już śnieg nie pada. Nawet słońce wyszło zza ciężkich chmur. Mroźny poranek powitał ich ciepłymi promieniami.

- Zota myśli, że jeżdżenie z trupem po cesarstwie to dobry pomysł? - Allen się odezwał, jakby czuł, że Zota się przebudził. To prawda, przysnął w siodle na noc, ale nie trwało to długo. Ręka nadal go bolała, ale już mógł ruszać palcami i lekko zginać ją w łokciu. Spojrzał tylko na ciało, które przed sobą trzymał.

To na pewno trup. Blady, wyziębiony, z dziurą w głowie. Ale nie jest sztywny. Z tego, co Dan mu mówił, ciało powinno zesztywnieć, a to cały czas było wiotkie. Może dzieci umierają inaczej? Nie. Widział wiele ciał i żadne po takim czasie nie pozostawałoby tak rozluźnione, chyba, że topielec, ale do tego mu daleko.

- Myślę, że to lepszy pomysł niż stanie w miejscu z trupem - demon odparł, na co Allen aż się obrócił. Jego szare oczy spoglądały na Zotę przez dłuższą chwilę. Jeszcze trochę i naprawdę mu wypadną z oczodołów.

- Jeszcze trochę i Zota będzie mógł odpocząć - nekromanta zapewniał. Czyli dokądś ich prowadzi? Póki co ich podróż zdawała się nie mieć już najmniejszego celu. To tylko kwestia czasu aż magowie ich znajdą. Co wtedy? Na pewno będą przygotowani i nie pójdzie mu wtedy tak łatwo.

O ile można powiedzieć, że uszkodzona ręka, rozcięta dłoń i zmarznięte od lodu nogi to konsekwencje łatwej walki.


Tylko, że Allen miał rację. Jak tylko wjechali w zakręt tak ich oczom ukazała się wioska. Drewniane domki pokryte strzechą, niektóre dachówką. Na środku studnia… Zota kojarzył to miejsce. Lecz zrozumiał gdzie są jak tylko dostrzegł ponurą budowlę - niewielką katedrę, która pięła się wysoko do nieba, jakby chciała ją musnąć swymi spiczastymi palcami.

Przecież to Volsaige, wioska, w której znaleźli Allena.

Doły, w których pochowali zmarłych, wyglądały na rozkopane. Jak tylko podjechali bliżej studni, tak z domów wyskoczyły szkielety. Zota w pierwszej chwili już chciał sięgnąć za broń, lecz wtem ujrzał niewiastę - Jasmine, szkielet odziany w cudowną, zieloną suknię i chustę. Przybiegła prędko, przedarła się przez rozjuszony tłum nieumarłych i czym prędzej pomogła Allenowi zsiąść z konia. Wtuliła się w niego jakby naprawdę za nim tęskniła.

Po krótkiej chwili powitania, szkielety rozeszły się do swoich domów, zaś Jasmine skierowała swe kroki do Zoty i uniosła dłonie, jakby prosiła by podał mu ciało dziecka.

Demon źle się czuł patrząc w jej puste oczodoły, a jeszcze gorzej czuł się, gdy to ona patrzyła na niego. Już całkiem nie rozumiał jak się tu znaleźli. Jechali tak długo? To niemożliwe. Volsaige z pewnością znajdowało się w innym miejscu.

Jak tu trafili?


- Tutaj nikt Allena i Zoty nie znajdzie - wyszeptał nekromanta.


Zota oddał ciało dziecka. Jasmine czym prędzej owinęła je kocem, który nosiła na swych ramionach, po czym niemalże pobiegła z nim do chatki Allena. Nekromanta wziął konie i poprowadził je do stajni, z kolei Zota sam nie wiedział co robić. Czuł się tutaj obco. Gdyby nie to, że Jasmine pomachała do niego z progu, by podszedł, to pewnie stałby jak taki kołek na samym środku i nie wiedziałby co robić.


Chatka Allena nie należała do dużych, już z zewnątrz wyglądała na niewielką, ale wewnątrz przeszła samą siebie. Jak w tak małej chatce zmieściło się aż tyle ścian? Zaraz po wejściu znalazł się w niewielkim przedpokoju. Stał tam stolik pod ścianą, a na nim kilka ciężkich donic. Po lewej widział framugę prowadzącą do kuchni, a tam kolejne drzwi, albo do magazynu, albo do toalety, o ile takowa w ogóle tutaj była. Po prawej, we framudze, wisiały koraliki. To tutaj Jasmine go zaprosiła.

Tuż przy drzwiach, po prawej mieścił się kominek, a za nim łóżko. Po lewej kolejne łóżko. Na wprost od drzwi z kolei stała ciężka, stara meblościanka z niezliczoną ilością szafek. Ani jedne z drzwiczek nie miały szyb, więc wyglądało to po prostu jak drewniana ściana. Na podłodze z kolei leżało coś, co niegdyś można nazwać dywanem, teraz przypominało wytartą, grubą szmatę.

Jasmine ułożyła ciało dziecka na jednym łóżku, tym bliżej kominka. Drugie poklepała swą kościaną ręką, jakby chciała, by Zota je zajął. Usiadł na nim niepewnie. Już czuł, że ten stary materac został wypchany jakimś starym sianem. Trzeszczał i kłuł, ale lepsze to niż nic.

Jak spojrzał w górę tak dostrzegł obraz.

Zwykły portret na poziomym płótnie. Wykonany w szarościach, przedstawiał postać. Jakby ludzką, ale brakowało jej ludzkiego wyrazu. Oczy zmęczone, puste, jak dwie szparki. Usta niczym jedna, wąska kreska. Nie miał brwi, a włosy zaczesane w ciasne warkoczyki przy samej skórze wyglądały bardziej jak zygzaki na czaszce. Kto to jest? Czy Allen to namalował? Ponoć lubi malować.

- Dzięki - Zota sam w to nie wierzył, ale podziękował chodzącemu szkieletowi. Jasmine czym prędzej pognała do kuchni i wróciła ze słoikiem. Otworzyła go z wprawą prawdziwej pani domu i wetknęła mu go w ręce wraz z łyżeczką.

Demon nie miał pojęcia co to jest, nie czuł ani zapachu, ani nie umiał określić na co właściwie patrzy. Było to ciemne, trochę jak galareta, trochę jak owoce.

- Naprawdę, dziękuję - a po tych słowach Jasmine zniknęła raz jeszcze, by po chwili przynieść gar z wodą, który wstawiła na ogień w kominku.

Krzątała się, co chwilę przynosiła jakieś rzeczy. Koce, jedzenie, picie… Bez słów zasugerowała Zocie by postawił buty przy kominku, a nogi schował pod ciepłą pierzynę. Nie kłócił się z nią, w końcu i tak by nie wygrał. Jak tylko zdjął buty z nóg tak je porwała i ustawiła w cieple kominka, by wyschły.

A jak Allen wrócił do domu, to oszalała. Tuliła go, dawała mu jedzenie, okryła go kocami. Następnie posadziła go koło Zoty. Jak tylko przyniosła wszystko co potrzebne, tak wyszła z domu, by nazbierać trochę więcej chrustu.

- Co my tu właściwie robimy?  Zota zapytał po chwili ciszy i wpatrywania się w ten obraz. Im dłużej na niego patrzył, tym bardziej widział jaka ta postać jest po prostu brzydka. Obraz oczywiście wykonany został cudownie. Wszystkie cienie perfekcyjnie uchwycone, światło lekko od góry z lewej strony, każdy włos wyglądał jak prawdziwy, a te oczy zdawały się skrywać najprawdziwszą duszę.

- Allen pomyślał, że zima to zły moment na podróż, a to jedyne miejsce jakie Allen zna. - wyjaśnił. Miało to sens. Czego innego się spodziewać po Allenie? Tylko jakim cudem ich tu doprowadził, skoro sam nie wiedział gdzie są? Może to ten jego koń ich tu zaprowadził Ponoć konie potrafią wrócić do domu same.

- Nie wiem co o tym myśleć, ale chyba to dobry pomysł - Zota burknął cicho. Nie chciał tego przyznać, ale w tej chwili naprawdę się cieszył, że tu są. Jest ciepło, Jasmine, pomimo tego, że jest jaka jest, opiekuje się nimi. Konie mają jedzenie i raczej są tu bezpieczni. W końcu ta wioska przetrwała tak długo i to całkowicie niezauważona. Do tego te szkielety wokół, może nie jest to najlepsza obrona, ale przynajmniej mogą spać bez obawy, że ktoś ich zaatakuje we śnie.

- Kto będzie spać z trupem? - Zota spytał gdy tak myślał o łóżkach.

- Allen nie chce spać z trupem - nekromanta wyznał szczerze. Patrzył na to dziecko, potem na Zotę, potem znów na nie - Ty.

- Ja też nie chcę spać z trupem.

- W siodle Zocie to nie przeszkadzało - zauważył, na co Zota tylko trącił go łokciem, by nawet o tym nie mówił w ten sposób. To było coś zupełnie innego.

- Rzucimy monetą. Jak wypadnie ryj cesarza to ty śpisz z trupem. Jak wypadnie nominał to to ja śpię - Zota zaproponował. Allen niechętnie, ale się zgodził. W końcu to będzie sprawiedliwe, zadecyduje los.

Podrzucił monetą. Chwycił ją w locie i przyparł sobie do uda. Chwilę tak czekał, bał się sprawdzić co wypadło. Allen jednak nalegał, by mieć to już za sobą.


Cesarz.


- Allen nie na to liczył - wymamrotał, po czym spojrzał raz jeszcze na dziecko. - A nie może Allen spać tam sam? Je się weźmie na podłogę. Przecież nie musi mieć miękko.

- Jasmine go tam położyła.

- A to nie, to nie. Niech leży. Allen będzie spał z Zotą w takim razie.

- To już chyba wolę trupa - Zota westchnął. Już sam nie wiedział co gorsze. Jednak z jakiegoś powodu nie chciał przenosić ciała z łóżka w inne miejsce. Nie rozumiał dlaczego cały czas wygląda jakby spało. Dlaczego nie sztywnieje? Dlaczego nie zaczyna gnić? I dlaczego cały czas krwawi? Choć bardzo powoli, to jednak wciąż krew kapie z jego głowy. - Poza tym, jesteś nekromantą. Nie możesz go przywrócić do żywych?

- Zota ma Allena za cudotwórcę. Allen tylko pomógł Jasmine wrócić, a i tak Jasmine wygląda jak Jasmine.

To zły pomysł. Sam zauważył jak absurdalnie zabrzmiało to pytanie. Po dłuższym namyśle jednak demon zrezygnował.

- Śpij gdzie chcesz, przecież to twój dom. 


To łóżko z pewnością nie zostało przeznaczone dla dwóch osób, ale się wcisnęli razem. Allen od ściany, Zota od brzegu. Z początku przykryli się dwoma kołdrami, Jasmine jeszcze nakryła ich dwoma grubymi kocami i narzutą tam, gdzie mieli stopy. Musiała ich rozgrzać. 

Z czasem jednak Zota się obrócił w stronę Allena i wtulił w jego plecy. Spał, sam o tym nie wiedział, ale tego potrzebował. Poczuć, że ktoś przy nim jest.

Allen długo jeszcze nie mógł zasnąć, z początku nie wiedział czy powinien Zotę odsunąć czy obudzić, ale domyślił się, że ten nastolatek po prostu nie czuje się tutaj pewnie. Zota jest młody, nekromanta dobrze wie, że demon kłamie mówiąc, że ma dwadzieścia lat. Podejrzewał, że tak naprawdę ma nie więcej niż piętnaście.


Zota przebudził się później. Tak dobrze mu się leżało, że nie chciał się ruszać. Lecz jak tylko dotarło do niego to, że jest wtulony w kościste plecy Allena tak czym prędzej się podniósł by wstać z łóżka.

I wtedy też zobaczył, że drugie łóżko jest puste. Podniósł się szybko. Czy Jasmine je dokądś zabrała? Wstał na boso, wyszedł cicho z pokoju. Jasmine zastał w kuchni, robiła ciasto na pierogi. W misce obok miała jakieś grzyby.

- Gdzie dzieciak? - Zota zapytał cicho, ostrożnie, jakby się bał.

Jasmine zwróciła na niego swe przerażające oczodoły. Odłożyła wałek i wskazała mu kościanym palcem na drzwi wyjściowe.

Aż zimny dreszcz przeszedł przez jego ciało.


Podszedł do drzwi, chwycił za starą klamkę. Otworzył je i wyjrzał na zewnątrz. Słońce zachodziło, naprawdę długo spał.

Jego oczom ukazała się scena jak z obrazka. Na białym śniegu, na samym środku wioski, stało dziecko. Bose, ubrane jedynie w krótkie, szare spodenki i białą koszulkę. Czarne, kręcone włosy, długie do pasa, mieniły się kolorami zachodzącego słońca. Różowe niebo powoli nachodziło granatem nocy.


Ono żyje. Jak to możliwe?


Usłyszało go. Obróciło się szybko, jak spłoszone zwierzę. Ne’Anvi miało rację. Oczy mają takie same. Błękitne. Jak gdyby skrywały za sobą cały świat.

- Ty… ty żyjesz… - Zota wyszeptał. Nic nie rozumiał. Przecież wiedział co widział. Przecież ono naprawdę nie żyło. Ta dziura w głowie, brak oddechu…

Te błękitne oczy. Zota coraz bardziej wierzył, że to nie jest zbieg okoliczności. Ne’Anvi nie bez powodu posłał po to dziecko. To nie jest zwykły człowiek. Czy to możliwe, aby to był mały bożek? Im śmierć przecież nie jest straszna.

To niemożliwe - myślał. Ale tak czuł. Wszystko mówiło mu, że przed sobą ma młodego boga. Kto inny powróciłby ze zmarłych bez udziału nekromancji? Kto inny miałby oczy takie same jak Bóstwo Szaleństwa?

- Kim jesteś? - Reenievarie zapytał, przechylajac lekko głowę. Normalnie by się bał, ale Zota należy do rodu Iva’Sol. Dzieci Słońca zawsze łączyła dziwna więź z bogami. Taka, której nikt nie potrafił opisać. Jakby nicie przeznaczenia wiązały ich razem, by zawsze do siebie wrócili.

- Ja… - co powiedzieć? Od tej rozmowy zależy tak wiele - jestem Zota. A ty?

- Nazywam się Reenievarie vel Haaran.

- Co?

- To ja pytam. Kim jesteś, gdzie ja jestem i co tutaj robię? - dzieciak zaczął grać ostro. Pamiętał to, co mówił mu Azarain. Gdy nikogo nie zna, ma udawać pewnego siebie, by inni nie myśleli, że łatwo nim pomiatać. Nawet jeśli się boi, ma grać pewnego swoich słów i pewnego tego, co potrafi.

- Ja i Allen znaleźliśmy cię w lesie. Magowie chcieli cię skrzywdzić - Zota kłamał, ale mówił to w bardzo przekonujący sposób. Jakby to naprawdę miało miejsce - nie wiem dlaczego ani co od ciebie chcieli, ale udało nam się ciebie uratować. Zabraliśmy cię do domu byś odpoczął.

Dzieci już takie są, że naśladują dorosłych. A Reenie wychowywał się przy Tardzie i przy Azarainie. Uniósł głowę z tą samą manierą co oni, choć biorąc pod uwagę, że jest jeszcze dzieckiem, nie wyglądało to tak przerażająco.

- Chcieli mnie skrzywdzić? - chłopiec wyraźnie po tym posmutniał. Jak gdyby magowie naprawdę mieli powód, by się go pozbyć - to przez profesor Megan, prawda? Ja nie chciałem… to był wypadek…

- Hej, hej, nie rozklejaj się. Chodź do środka, nie musisz bez sensu marznąć - Zota zaoferował. Jeśli dobrze to rozegra to dzieciak sam zechce do nich dołączyć. Tak byłoby najlepiej. Już się bał, że będzie musiał go przekonywać, albo co gorsza, zaciągnąć do Sonz’Urie siłą.

- Ale tam jest kościotrup.

- No jest. Trudno w to uwierzyć, ale to dobry kościotrup - Zota sam nie wierzył, że to mówi. Westchnął i potaknął ze zrozumieniem - dobra. Założę buty i pójdziemy posiedzieć do katedry.

Czym prędzej wrócił po buty, nadal wilgotne, ale też ciepłe od suszenia przy kominku. Wsunął je prędko na nogi i wyszedł z domu. Reenie stał w śniegu boso, jakby w ogóle nie czuł zimna. Może to jakieś zaklęcie, albo jego boski urok, albo po prostu jest jak dziecko - głupi, a potem będzie smarkać.

- Chodź, pogadamy w środku - Zota zaoferował, poprowadził chłopca do kaplicy. Otworzył te ciężkie, czarne drzwi i wszedł do środka jako pierwszy. Pamiętał tę salę. To tu nocowali z Dysydentami. A pomnik Boga Chorób spoglądał na nich spod kaptura.

Reenie niepewnie wszedł do środka za nim, zamknął drzwi i rozejrzał się po wielkiej komnacie. Dla niego wydawała się znacznie większa niż dla Zoty, w końcu w oczach dziecka zawsze wszystko wygląda inaczej.

- Co to za miejsce?

- Jesteśmy w Volsaige, takiej małej wiosce w lesie - Zota sam nie wiedział co powiedzieć. Przecież nie powie mu, że to wieś, którą opanował nekromanta.

- Czemu tam był kościotrup?

- Ma na imię Jasmine. Jest niegroźna, jak taka… mama.

- Mama? - Reenie nie do końca to wszystko rozumiał. Ale nie można go za to winić. Obudził się tutaj, nie wie co się dzieje ani kim jest Zota. Na szczęście nie panikował, ale obecność Iva’Sol w dziwny sposób go uspokajała. 

Ne’Anvi miał rację. To zadanie tylko dla Zoty.

- Nie mam mamy, więc nie wiem jak to jest. Mój tata… o nim nie chcę mówić. - Reenie wymamrotał cicho. Podszedł do wielkiego ołtarza i wkleił w kamienną postać swe niebieskie oczy. Miał wrażenie, że już gdzieś widział tę twarz. Te ramiona. Choć to niemożliwe, czuł jakby się znali.

- Nie był dobrym tatą? - Zota przysiadł na jednej z ław, chciał by on i Reenie mieli twarz na tym samym poziomie. Zupełnie jak Neil kiedyś, gdy dopiero co znalazł Zotę.

- Dużo krzyczy i bije. A jak Azuś wyjechał na wojnę to już całkiem przestał się hamować - Reenie wyznał. Obrócił się do Zoty i usiadł na jednym ze schodków prowadzących za ołtarz.

- Azuś? - Zota powtórzył. Chciał wiedzieć jak najwiecej, by móc jak najlepiej wykorzystać sytuację pod swoje potrzeby. Cieszył się, że Allena tu nie ma, bo wszystko mógłby zrujnować swoim gadaniem.

- To mój kuzyn. Mówił, że będzie pisać listy, ale żadnego nie napisał.

Kuzyn na wojnie, a w domu ojciec, który bije. To brzmi jak coś z czego może stworzyć dobry plan.

- Słuchaj, jak chcesz, mogę namówić Allena i byśmy mogli ci pomóc znaleźć Azusia. Z nami nie musisz się martwić o to, że cię znajdą, umiemy walczyć. A raczej ja umiem, bo Allen dopiero zaczyna.

Reenie jest ostrożny. Lustrował Zotę z góry na dół, wsłuchiwał się w jego głos, jakby szukał zawahania, które wskaże mu na kłamstwo. Mówi się, że dzieci są naiwne, oby tak było i tym razem.

- Lepiej nie.

- Sam sobie nie poradzisz. Ale jak chcesz, możesz zostać z nami. Przyzwyczaisz się do Jasmine. Mi się udało to i ty dasz radę - Zota zażartował.

- Ludzie wokół mnie umierają.


Nastała cisza.

Zota doskonale to rozumiał. Długo sam się tak czuł. Długo nie potrafił nikomu zaufać, nie chciał nikogo sobą obarczać, ale samotność to droga donikąd. Nadal jest samotnikiem, ale tak wiele zawdzięcza Dysydentom i wie, że razem jest po prostu łatwiej. Zwłaszcza w tak młodym wieku.

- Zabiłem profesor Sorze. Uczyła mnie prostego zaklęcia, ale ja nie umiałem go zrobić i wybuchło. Słyszałem jak chcieli się mnie przez to pozbyć.

- To zrobimy tak - Zota się uśmiechnął, już wiedział co trzeba zrobić - jak przyjdą źli ludzie to ja im sklepie mordy. A ty będziesz pilnował, by Allen się nie popłakał ze strachu, bo to wielki tchórz. Zgoda?

Dzieciak się zaśmiał.

- Nie… Nie wiem. Nie wiem co robić.

- Nie musisz nic wiedzieć. Ważne, że ja wiem. Znajdziemy ci tego Azusia. Choć nie wiem gdzie go szukać to spróbujemy.

To oczywiste, że nie zamierza nawet go szukać. Jego jedynym celem jest teraz dostarczenie Reenievarie do kaplicy w Sonz’Urie, która jest na wyspach za zachodnim wybrzeżem. Jak tam dotrą? Tego nie wiedział. Mają kosztowności po Hedrze, to z pewnością wystarczy by opłacić statek, złota im nie zabraknie na noclegi, a póki są w Volsaige, Jasmine nie pozwoli im głodować. Naprawdę mogliby tutaj spędzić zimę, a przynajmniej najgorszy jej okres. Tylko czy magowie nie znajdą tego miejsca?

Nie znaleźli go przez tyle lat, czemu miałoby się to zmienić? Choć teraz będą szukać wszędzie, by tylko znaleźć Reenievarie.

- No dobra. Chyba i tak nie mogę zrobić nic innego - Reenie się zgodził. Zocie ulżyło. Najgorsze ma już za sobą.

Nie umarł pod murami, ma dzieciaka przy sobie i nie będzie musiał go ciągnąć tam siłą. To wszystko szło aż zbyt dobrze. O ile śmierć czterech magów, wypalenie własnego ramienia i śmierć Hedry można zaliczyć do dobrego zakończenia.


A raczej początku, bo to dopiero początek. Przed nimi długa zima, długa wyprawa, a to wszystko kryło się pod wielkim znakiem zapytania. Czy Ne’Anvi nad nimi czuwa? Czy dotrą do Sonz’Urie? Ilu magów jeszcze stanie na ich drodze?



W domach nie brakowało ubrań dla dzieci w różnym wieku, więc znaleźli coś dla Reeniego bardzo szybko. Długie, grube spodnie, ciepłe buty, dużo koszul, swetrów i czapkę. Zota jego włosy związał w ciasny warkocz, by tak nie rzucały się w oczy. Choć tych błękitnych oczu nie da się ukryć. Na pierwszy rzut oka wyglądają zwyczajnie, ale im dłużej się w nie patrzy, tym więcej się dostrzega. Jak gdyby patrzyło się w błękitny kosmos. Jak w gwiazdy na niebie, tylko, że za dnia.


Szkielety pochowały się w domach, więc nie wchodziły im w drogę. Tym lepiej, Reenie mógłby nie znieść ich widoku. Już i tak patrzył na Jasmine jakby zaraz miała ich zaatakować. Ale jej ciepła postawa i to jak przynosiła im jedzenie sprawiało, że dało się ją polubić. Naprawdę zachowywała się jak matka, która dawno nie widziała swoich dzieci.

Allen obudził się dopiero późnym wieczorem. Zota wyjaśnił mu swój plan. Allen tego nie pochwalał, w końcu kłamstwo ma krótkie nogi, ale to Zota tutaj rządzi.

Dla Allena to, że ktoś jednego dnia nie żył, a drugiego już tak, stanowiło zwyczajną informację. Nie pytał jak, dlaczego, ani czy to w ogóle możliwe. Zwyczajnie przyjął to jako fakt, którego nie kwestionował. Zapewne przez nekromancję postrzega takie rzeczy inaczej od zwykłych ludzi.

- Jesteś nekromantą, prawda? - to pierwsze słowa Reeniego, które padły w stronę Allena. Jeśli nawet dziecko jest w stanie to zauważyć, to znaczy, że Allen kompletnie nie umie się z tym ukrywać.

- Allen nie zna się na nekromancji. Allen wskrzesił Jasmine, która kiedyś była mamą Allena. Ale to było tak dawno, że Allen nie pamięta jak to zrobił - pokręcił głową.

Siedzieli razem w pokoju przy kominku i jedli pierogi z grzybami. Reenie pierwszy raz jadł coś takiego, Allen znał ich smak doskonale, a Zota… nawet nie wiedział co je. Było ciepłe i treściwe, tylko tyle go interesowało, skoro nie mógł poczuć ani zapachu, ani smaku. Zwykle unikał rzeczy sporządzonych przez obcych mu ludzi, ale ufał Jasmine na tyle, by się nie bać. Jakby nie patrzeć, nie wyczułby trucizny, gdyby takową mu podano, na co Neil i As zawsze go uczulali. Dan kiedyś próbował mu pokazać czym różni się jedzenie z trucizną od zepsutego i zwykłego, ale dla Zoty to wszystko było identyczne.

- Ile macie lat? - Reenie spytał, wpychał kolejnego pieroga do buzi. Wyjątkowo mu smakowały, Jasmine na ten widok poszła zrobić ich jeszcze więcej.

- Dwadzieścia - Zota odparł nim Allen wpadł na pomysł by odpowiedzieć. - A ty?

- Ale wy starzy.

Zota aż się zakrztusił. Zaczął kaszleć. Allen go popukał po plecach, by mu pomóc, ale komenatrz dziecka go bardzo rozśmieszył.

- Gówniarz - Zota burknął, gdy tylko złapał oddech - A ten twój Azuś to niby ile ma, co?

- Dwadzieścia sześć, ale wygląda młodziej niż wy. Nie ma takich zmarszczek.

Aż brew drgnęła Zocie. Faktycznie zmarszczył czoło, ale to z frustracji po jego komentarzu. Tylko jak ten dzieciak to zobaczył przez jego włosy? Chyba czas przyciąć grzywkę, bo za bardzo się rozdwaja i odsłania zbyt dużo twarzy.

- Ta? Powiedz no coś więcej o nim. Wszystko się przyda, by go znaleźć - Zota zmrużył oczy. Nie lubił dzieci, choć czuł, że Reenie jest inny, to i tak tylko dziecko. Może i naiwne, ale mówi to, co myśli.

- Jest kapitanem piątego oddziału. Tata go wysłał na wojnę, bo się pokłócili.

- Kapitanem? - Zota nie ukrywał zaciekawienia. Mag o takim stopniu z pewnością umie więcej niż ci, którzy jechali za Hedrą by go dobić. - Musi być silny.

- Pewnie. Ale nie lubi używać magii, a najlepiej sobie radzi z leczeniem i alchemią.

- A jak wygląda?

- Jak ja, tylko większy. - Reenie odparł krótko.

To niewiele pomaga. Ponad połowa Rivelijczyków tak wygląda. Blada cera, czarne włosy, niebieskie oczy. To typowy opis dla mieszkańca nie tylko Rivdehil, ale też i Rivelmare. Takich ludzi jest mnóstwo. Na szczęście nie muszą się bać, że na niego wpadną na ulicy, w końcu mundury magów łatwo jest zauważyć. Ich konie też wyróżniają się w stajniach. Unikanie go nie powinno być trudne. Zwłaszcza, że wojna toczy się na wschodzie, a Sonz’Urie leży na zachód. Reenievarie nie musi tego wiedzieć. Jeśli całe życie mieszkał w Białej Iglicy to nawet nie zauważy, że prowadzą go w zupełnie inną stronę. Jeśli nie nauczą go czytać mapy ani nikt nie powie mu prawdy, wszystko powinno pójść po jego myśli.

- Nosi też zieloną spinkę i ma węża w uchu - Reenie dodał po chwili. To detale, które mogą ich nakierować. Zota potaknął ze zrozumieniem, nie spodziewał się, że spotkają tego Azaraina, ale wolał pozostać czujny. Póki co tylko on mógł pokrzyżować jego plany. Jak długo Reenie myśli, że magowie chcą się go pozbyć, tak wszystko powinno być w porządku. Zabicie tej profesor z pewnością jeszcze długo zostanie w pamięci chłopca. Zota wie, że nie powinien podsycać wyrzutów sumienia w Reeniem, ale też nie może pozwolić, by dowiedział się, że magowie tak naprawdę nie chcą go skrzywdzić. Już się bał co to będzie gdy Reenievarie dowie się prawdy, ale przecież to część boskiego planu, czyż nie?

Tylko gdzie jest Ne’Anvi?


- Tak czy inaczej, teraz będą najgorsze śniegi. Lepiej jeśli tutaj je przeczekamy, byśmy mogli później ruszyć bez obaw o śnieżycę - Zota zasugerował, by przez jakiś czas zostali w Volsaige. Reenie i tak nie miał zbyt wiele do gadania, a Allen nawet się cieszył. W końcu to jego dom, tutaj czuł się najbezpieczniej.

- Allen ma tylko dwa łóżka, ale u Allena jest najcieplej. Allen myśli, że…

- Po prostu się nie rozpychaj i będzie dobrze - westchnął Zota. Przywykł do trudnych warunków, wiele razy spał ściśnięty pomiędzy Danem a Neilem, niekiedy między Danem a Benim, co było jeszcze gorsze. Wiedział jednak, że czasem trzeba przeboleć, bo przeżycie jest najważniejsze. Spanie na tej podłodze nie wydaje się być najlepszym pomysłem, a z kolei spanie w domu pełnym trupów nie należało do najlepszych pomysłów.


Reenie zasnął tego dnia bardzo szybko. Allen zresztą też. Tylko Zota tak się włóczył po wiosce. Źle się czuł z tymi kłamstwami, ale co innego powinien zrobić? Gdyby wyznał prawdę, z pewnością wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Straciłby swoją jedyną szansę. Kto wie, jeśli Reenie naprawdę jest tak silny, że był w stanie zabić profesor przy użyciu jednego zaklęcia, może i Zotę by zabił?

Sam już nie wiedział, czy dobrze robi. To ufne dziecko, z pewnością nie zasłużyło na takie traktowanie. Ani na to, by bił je ojciec, ani  na to, by je okłamywać. Może kiedyś mu to wszystko wybaczy. 

O ile plan Ne’Anvi nie poprowadzi ich wszystkich na śmierć.


Niemal wysmażył mu głowę.


Czy można mu ufać?


Czy zabranie go do Sonz’Urie naprawdę będzie najlepszą opcją? Tak chciał. Taki był warunek. Zota jednak zaczynał wątpić. Czego tak naprawdę chce Bóstwo Szaleństwa? Co jeśli chce użyć Reeniego do swoich celów? Te z pewnością są szalone. Jednakże jeśli odmówi i zerwie kontrakt, bóstwo z pewnością się rozgniewa i będzie się mścić.

Walka z najsilniejszym z magów nie będzie tak potworna jak walka z rozwścieczonym bóstwem.

Co powinien zrobić? 


- Też bym mu nie ufał - jadowity głos, zmęczony i stary, wyszeptał za jego plecami. Zota pragnął się teraz obrócić, zobaczyć kto do niego przemówił, ale zamarł. Jego ciało zupełnie go nie słuchało. Znów to czuł. Obecność tak potężną, że zapominał jak się oddycha. Lodowate dreszcze wbijały szpilki w jego kręgosłup.

- Kim jesteś?

- Twoim gospodarzem. Volsaige jest zaledwie cząstką mojej domeny, lecz Allen ma do niej dostęp kiedy tylko będzie tego potrzebował. Ja, w odróżnieniu od mych braci i sióstr, dbam o swego apostoła - przemówił. Zrobił krok do przodu, by stanąć u boku Zoty. Chłopak lekko obrócił głową, by móc na niego spojrzeć.

Przecież to postać z obrazu! Szara, podła cera, sine oczodoły, a oczy małe jak dwie kreski. Nosił te same warkoczyki, ciasno związane tuż przy samej skórze. Uszy miał dziwne. Niby ludzkie, lecz jakby bardziej zwrócone do tyłu.

Sine usta wyglądały tak, jakby dopiero co spożył truciznę.

Nosił szarą szatę, luźną, niemalże jak bezdomny, który narzuca na siebie worek by skryć się przed deszczem.

Wyciągnął lewą dłoń i pogładził Złocistą po czole. Klacz stała spokojnie, nie bała się. Zota jej ufał, zwierzęta przecież czują złe zamiary i wyczuwają kto jest zły.

Potem wyciągnął drugą… lewą dłoń. I pogładził ją po jej chrapach. Dwie lewe ręce. Dwa lewe ramiona… Z pewnością ma też parę prawych. Jest równie wysoki co Zota, może nawet trochę większy.

- Ravate…?

- Zapamiętałeś - uśmiechnął się, choć ten uśmiech bardziej przypominał krzywy grymas - Niegdyś urwałbym ci nogi i nakarmił nimi moje Ishi za brak moich tytułów - wyznał unosząc dumnie głowę - ale Allen nauczył mnie, że gdy ludzie się nie boją, są ciekawszymi towarzyszami do rozmów.

- Czyli Volsaige nie ma na mapie bo tak naprawdę to kawałek twojej domeny? I tylko Allen ma do niej dostęp? Jakim cudem udało nam się trafić tutaj wcześniej?

- Nie tylko Allen, inni bogowie również, jeśli są na tyle głupi, by otworzyć wrota do mojego świata. Wtedy było z wami Ne’Anvi. Łatwo go przeoczyć, gdy skrywa się pod zwierzęcą postacią, zwłaszcza jako ptak - Ravate miał okropny głos. Jak gdyby jego struny głosowe zostały wypalone przez tytoń. Głaskał konia jakby robił to po raz pierwszy w życiu. Złocista aż zaczęła go obwąchiwać i jak zawsze szukała kieszeni, by sprawdzić czy nigdzie nie ukrywa się coś do jedzenia.

- Czego Ne’Anvi ode mnie chce? Po co mu ten Ree… Ree… Ten młody? - Zota tylko zerknął na chwilę w stronę chatki.

- Póki co jesteś marionetką w ich rękach. Zasługujesz na więcej. Jesteś Iva’Sol. Dzieckiem z rodu, który mi odebrano. Ne’Anvi jest szalone, ale myślisz, że pozwoliłoby ci umrzeć? Jesteś jedynym, który może wypełnić ich plan. To nie ty powinieneś się ich trzymać, lecz oni ciebie.

- Czuję, że nie powinienem zabierać młodego do Sonz’Urie - Zota wyznał szczerze. W przeciwieństwie do Ne’Anvi, przy Ravate czuł się swobodnie. Owszem, jego boska aura nadal wbijała mu mroźne szpile w kręgosłup, ale to coś normalnego, gdy sam bóg stał u boku. Ravate ucałował pysk Złocistej i oparł swe czoło o jej. Lubi zwierzęta.

- Przemyśl to nim będziesz tego żałować. Ne’Anvi nie zatrzyma się przed niczym, co nie znaczy, że masz tańczyć jak ci zagra. Jesteś Dzieckiem Słońca, Zota. Nic cię nie zatrzyma. Nawet bogowie. - Ravate cofnął się o krok - Czuj się jak w domu.

Gdy zrobił kolejny krok w tył i zniknął z pola widzenia Zoty - rozpłynął się w powietrzu. Zniknął.

Ostatni zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. To prawda, nic go nie zatrzyma. Słyszał to wiele razy z ust Asa, lecz teraz, gdy usłyszał to od samego Ravate, poczuł, że może więcej. Ne’Anvi próbuje z niego zrobić marionetkę. Nie uda mu się.


Reenievarie jest przy nim, więc teraz to on ma władzę. To on rozdaje karty. Jeszcze musi to wszystko przemyśleć. Dlaczego mieliby iść do Sonz’Urie? Czego mogą się tam spodziewać? To katedra wszystkich bóstw.

Póki co jednak powinni cieszyć się ciepłą strawą i dachem nad głową.


Bogowie będą musieli poczekać. 

Wybrali złą marionetkę.